wtorek, 29 czerwca 2010

JESTEM LĘKIEM - fragment rozdziału


Dyrektor zamilkł i powiódł surowym spojrzeniem po zgromadzonym kobiecym tłumiku. Brzęczało, coraz głośniej i głośniej. Szanowne Grono Pedagogiczne, rozparte po uczniowsku w szkolnych ławkach, doskonale wczuwało się w rolę swoich podopiecznych. Czyżby tajemne siły niedojrzałości emanowały ze stolików? Dyrektor mozolnie odczytywał jakieś sprawozdanie, a niesłuchające słuchaczki zanurzyły się w rozmowach, wcale nie cichych. Ponieważ znaczące milczenie szefa nic nie znaczyło dla tych, których miało upomnieć, dyrektor przemówił:

- Czy ja mogę prosić Radę Pedagogiczną o ciszę?
- Ciiiiii – rozległo się z pierwszych ławek, zawstydzonych nieco niezadowoleniem dyrektora. Ale nic z tego. Co wytrwalsze ławki nadal nie reagowały. Zastępczyni dyrektora uniosła się z miejsca. Sympatyczna, otyła, energiczna kobieta koło czterdziestki, wiecznie testująca różnorodne diety odchudzające.
- Basia! – zwróciła się do najgłośniejszej ławki. – Uciszcie się wreszcie! Zachowujecie się zupełnie jak nasi uczniowie!
Powiedziało to wesoło i przyjaźnie. Ławka zwana Basią dokończyła zdanie i dopiero umilkła.
Dyrektor z wyniosłą miną odczekał chwilę i zarządził:
- Proszę Zespół do Spraw Nauczania Początkowego o sprawozdanie... .

Annies nie słuchała. Cichaczem przewracała karty „Małej Apokalipsy” Konwickiego i tylko czasem, dla niepoznaki podnosiła wzrok. Jedna z nauczycielek klas drugich zaczęła sypać cyframi, procentami. Dobre, dobre wyniki! Potem druga kontynuowała – wyniki ankiety przeprowadzonej wśród rodziców (dobrowolnej! Wzięło w niej udział trzydzieści procent opiekunów rozkrzyczanej społeczności uczniowskiej), na temat misji i wizji szkoły. Dobre wyniki! Inne wyniki, inne wyniki, inne liczby, inne liczby! Na nich opiera się szkoła.
- ... czy może w tym roku zrobić zabawę razem? – doleciało do Annies gdzieś z tyłu.
- Nie! Maluchy kończą wcześniej i co? Mają jeszcze raz przychodzić po południu?
- Tak, a my musimy i jeszcze siedzimy do dwudziestej drugiej i sprzątamy szkołę. – Argumentowała nauczycielka historii. – A nauczanie początkowe wychodzi po godzinie trzynastej i nic ich nie obchodzi!
- Bez przesady, sprzątają sprzątaczki. A poza tym młodsze klasy wolą bawić się bez starszych. – Broniła swego wychowawczyni klasy drugiej.
- Nieprawda! Na ostatniej zabawie, przypominam – wspólnej – wszyscy bawili się razem i było dobrze. – Dorzuciła matematyczka, kiwając pomarszczonym od kredy palcem
- Z mojej klasy nikogo nie było, bo rodzice nie mieli ochoty po raz drugi przyprowadzać dzieci do szkoły, a potem odbierać. – Dowodziła wyraźnie poirytowana wychowawczyni drugiej klasy.
- Z mojej też i co z tego? Jako wychowawczyni klasy czwartej musiałam przyjść i swoje odsiedzieć! – Polonistka aż podniosła się z krzesełka, a jej obfite kształty jęknęły i dodały powagi wypowiedzi.

Annies westchnęła i zagłębiła się w lekturę. Osiemnasta! Ile jeszcze czasu spędzi w „drogiej szkole”? - Chciałabym poruszyć jeszcze jedną sprawę – usłyszała głos „wuefmenki”. Jak ona nie lubiła tych jej słów! Potrafiły przedłużyć radę nawet o dwie godziny!
- Ja wprawdzie jestem jedną nogą na emeryturze, ale chciałabym jeszcze trochę pożyć. Zauważcie, że w naszej szkole nie ma żadnego zabezpieczenia przed terrorystami, a zważywszy co się dzieje na świecie, nigdy nic nie wiadomo... .
- Co ma pani na myśli? – zapytał nieco zaskoczony dyrektor. Kiedy atakowano go niespodziewanymi pytaniami, jedno z jego szarych oczy stawało się jakby bystrzejsze i lśniło, co Annies przyprawiało o mdłości.
- A to już dyrekcja powinna o tym pomyśleć, zorientować się, jak to wygląda w innych szkołach, w innych gminach.

Annies zamyśliła się. Jej myśli poszybowały w kierunku młodego muzyka, poznanego niedawno w Ogrodzie Botanicznym. Przecież zaprosił ją na koncert w Filharmonii. O rety, to jutro! Dwa bilety! Ale czy powinna? Mąż nie pójdzie, „nie ma czasu na rozrywki, ktoś w tej rodzinie musi zarabiać, bo oszczędzać to Annies nie ma zamiaru” (często to powtarza!). A może tata? „Nie, trochę się krępuję, on jest chory i nie wiem czy ma ochotę na jakieś wychodne. Poza tym - to straszne, ale prawdziwe – wcale nie wiem, czy wciąż lubi muzykę poważną!”
- ... słyszałam, że w szkole jednak odbywają się jakieś zajęcia logopedyczne, ale nie dla wszystkich!
Annies zdrętwiała. Wypowiedź starej wygi szkolnej, specjalistki od nauczania zintegrowanego, początkowego, klas młodszych (czy jak kto woli), jednym słowem pani Reni, ściągnęła ją z powrotem do budynku szkolnego, na ente posiedzenie Rady Pedagogicznej.
- Ciekawa jestem dlaczego moja klasa nic o tym nie wie?
Annies czuła, że musi coś powiedzieć. Zaczęła drżącym głosem:
- W szkole nikt nie pracuje jako logopeda na etacie, a ja prowadzę terapię w ramach moich godzin. Mam ich dwadzieścia, a dzieci z problemami mowy w samych klasach pierwszych i w klasie zerowej jest około czterdziestu. Wiem, bo zrobiłam przesiewowe badania mowy. Jak miałabym się nimi wszystkimi zająć? Dlatego musiałam jakoś wybrać. To są dzieciaki, które chodziły na zajęcia w zeszłym roku... .
- Tak się nie robi. – Z wszystkowiedzącą miną stwierdziła pani Renia. – Albo wszystkie albo żadne. Trzeba skończyć z przywilejami!
Oczy całej Rady wbiły się w Annies. A ona poczuła się taka malutka! Znów okazało się, że lepiej się nie wychylać, nie angażować, robić to, co konieczne i nic więcej. Nie, nie! Nie wytrzyma dłużej. Zerwała się z krzesełka, złapała swoją czarną torbę i wybiegła z sali, ścigana zaskoczonymi spojrzeniami członków Rady.

Drzwi mieszkania otworzyły się gwałtownie i Grzegorz, który właśnie wyszedł z kuchni z gorącą herbatą, lśniącą mocnym brązem w szklanym kuflu ( lubił solidne ilości napojów), ujrzał żonę w byle jak narzuconej na ramiona kurtce, z rozwianymi włosami i strumieniem łez na twarzy.
- Nie wrócę tam już nigdy! – krzyczała przez łzy Annies. – Nigdy więcej!
Kasia wysunęła głowę ze swojego pokoju, przewróciła oczami, jęknęła z oburzeniem i zamknęła swoje drzwi.
- Tylko bez histerii proszę. – Spokojnie odezwał się Grzegorz. – Gdzie niby nie wrócisz?
- Do tej szkoły! Nigdy! – łkała coraz głośniej Annies.
- No, no. Łatwo rzucić pracę przez jakieś fanaberie, a potem liczyć na mnie. Ale tak dobrze to nie ma! To, że tobie nie chce się pracować, to wcale nie znaczy, że ja się teraz zaharuję na śmierć, żeby utrzymać nas wszystkich. I tak już nawet podrapać się nie mam kiedy, a jeszcze te twoje histerie! – Zakończył nie zadając sobie trudu, by dowiedzieć się, co wzburzyło żonę. Najważniejszy w życiu jest święty spokój! To była jego życiowa dewiza.

2 komentarze: