środa, 26 maja 2010

DZIEŃ MAMY, MOTHERS'S DAY!!!!

Świętujemy na całego!!! Pierwsze życzenia i prezent dostałam wczoraj, kolejne dziś, a jeszcze czeka mnie poniedziałkowa impreza u Kasiuni w szkole. Dłuuuuugie święto! Jak dobrze być mamą... . Chyba wiem dlaczego i w jakim celu stąpam po tej ziemi... ;-). Dzięki Pyszczki moje słodkie. Kawę też lubię, czemu nie ;-)

niedziela, 23 maja 2010

JESTEM LĘKIEM c.d. - "Kasieńka"

Rozdział III


„To chyba niemożliwe. Nie można się tyle uczyć. Już czuję, że moja głowa przypomina stragan warzywny – trochę tego, trochę tamtego – fasola, marchew, kwas buraczany. A jeszcze szkoła się nie zaczęła na dobre. Mówiłam rodzicom, że nie dam rady i nienawidzę tej budy! Kiedy mówię o tym mamie, to się dziwi –„przecież jeszcze w niej nie byłaś?” - Nie byłam, nie byłam. Wymyślili sobie dla mnie jakąś super szkołę – bo poziom, bo to, bo śmo. A Jagoda w zeszłym roku już mi mówiła, że tam trzeba być kujonem, a i tak ledwo można przegramolić się z klasy do klasy. Nie zdam, zobaczycie, nie zdam i tyle będzie z tej waszej szkoły! A jeszcze w domu ciągle gonią do roboty. Babcia zawsze powtarza, że mama nie miała właściwie żadnych obowiązków, tylko naukę. A ja?! Tego wstrętnego bachora, mojego brata, rozwydrzone zwierzę polne, muszę przyprowadzać ze szkoły. I sprzątać. A tak w ogóle, to nie pojmuję czemu mama tak uwielbia to sprzątanie – sto razy dziennie odkurza i jeszcze pięćdziesiąt poprawia. Te pyłki tylko na to czekają - ona raz przejedzie, a wtedy one hop! Ona znowu i tym razem to już po nich. I po co to? O, już następny szykuje się do ataku - iii raaaz – życiowy skok! A mama po nim tą rurą! Niestety, są ich tysiące i nigdy nie skapitulują. I ja też tak mam się wygłupiać, jak ona? Nie! Nigdy! „Co, już skończyłaś odkurzanie?! Tak szybko?!” Ano tak! I wtedy nadchodzi inspekcja, a wraz z nią awantura. Nienawidzę tego!"

Kasia ocknęła się z zamyślenia. Skończyła lekcje wcześniej, a ponieważ mama nie mogła po nią przyjechać, szła teraz do babci. Nawet lepiej, bo u babci przynajmniej nic jej nie każą robić. Tylko jeść (niestety zdecydowanie za dużo, wziąwszy pod uwagę jej tłuste uda i brzuch, monstrualnie wręcz gruby). Kasia stanęła przed domem babci. Cichutko otworzyła wejściowe drzwi i znalazła się w przedpokoju. Na wprost jej zadartego noska, wisiało ogromne lustro w mosiężnych, stylowych ramach. Spojrzała w nie. Zobaczyła trzynastoletnią dziewczynę. Ładną? Ładną! Obcisłe dżinsy (przydałyby się nowe). Koszulka z napisem Super Girl (przydałaby się nowa) i ... plamka! Aha, trzeba zmusić rodziców, by dali trochę kasy na nowe ciuchy. Bo właściwie jak ona wygląda??? W s z y s t k i e koleżanki ubierają się modnie, a ona tymczasem... – jak ta wieśniara! Nie ma co na siebie włożyć. Mama śmieje się, gdy o tym słyszy. Pewnie, sama ma dwie szafy pełne ciuchów i ... .
- Kasieńko, to ty? – z kuchni wyjrzała jasna głowa babci. Jej babcia jest superaśna – szczupła, zadbana, zawsze z nienagannym makijażem i modną fryzurą. Nowi znajomi nieraz myśleli, że to jej mama.
Zbyszka nie było w domu. Zbyszek, to drugi mąż babci, młodszy od niej o pięć lat. Z ojcem mamy babcia rozwiodła się dawno temu. Kasia słabo go znała. Był jakiś dziwny. Teraz siedzi w Holandii. Kumpelki jej zazdroszczą, ale nie ma czego. Naprawdę! Czasem dziadek przysyła jakiś drobiazg, najczęściej ni w pięć ni w dziewięć. Na przykład lalkę. Lalkę trzynastoletniej osóbce? Albo dla odmiany krwistoczerwoną szminkę, jak dla starej baby. I żeby chociaż opakowanie było ciekawe. Ale nie! I te kartki na Święta , a od czasu do czasu telefon do mamy. W końcu to jego córka. Drugi mąż babci, Zbyszek, jest trenerem. I żaden z niego dziadek. Nawet kazał mówić do siebie po imieniu. Początkowo mamie wcale się to nie podobało, ale przywykła. Zbyszek świetnie jeździ konno i to właśnie on zaraził Kasię tą pasją. Marcina też, chociaż ten mały był jeszcze na to za smarkaty (tak przynajmniej twierdziła Kasia). Kasia lubiła Zbyszka, ale bez przesady. Jej zdaniem zanadto się mądrzył. Za to babcia była w dechę, prawie jak najlepsza przyjaciółka. A teraz wyglądała z kuchni i uśmiechała się do Kasi.
- Babciu, nienawidzę tej szkoły! I nie wytrzymam w niej, zobaczysz!
- E tam, wytrzymasz. Chodź, zjedz zupę.
- O Boże, ty znowu o jedzeniu. Zobacz jak ja wyglądam! Te obrzydliwe fałdy na brzuchu. Jeszcze trochę i przestanę do ciebie przychodzić, bo się przez drzwi nie przecisnę!
- Co ty pleciesz! Rośniesz, rozwijasz się, więc musisz dobrze się odżywiać.
- Dobra, ale najpierw batonika – wiesz, trochę cukru dla zestresowanej duszy... .
- Ależ Kasiuniu, najpierw zupa.
- Taki malutki batoniczek... .
Babcia nie należała do dzielnych wojowniczek, szybko skapitulowała.
- Dobrze, a zaraz po nim zupa.
- Uhmm.
Kasia już siedziała na kanapie z podwiniętymi nogami i zajadała batonika przeglądając magazyn dla dziewcząt „C’est moi”.
- Oh, my God ! – krzyknęła w pewnym momencie.
- Co tam? – zapytała babcia.
- Eee, nic takiego. Czy mogę zadzwonić do koleżanki?
- Oczywiście, ale nie chodź na bosaka, bo podłoga jest zimna.
- Dobrze, dobrze – odpowiedziała Kasia, nie zadając sobie nawet trudu, by wciągnąć coś na stopy. Lubiła dźwięk swoich bosaczków i chłód podłogi, przyklejający się do nich. Dlaczego miałaby z tego rezygnować?

- Cześć Aśka – pełnym oburzenia tonem zaczęła rozmowę i zaraz wyjaśniła. – Jestem wściekła. Dlaczego? A widziałaś zdjęcie w ostatnim „C’est moi”? Jak to jakie zdjęcie?! A masz ostatni numer? Tak, przeglądaj. Dalej, dalej... .Widzisz?!!! Jak ta wieśniara dostała się do gazety? Koci rozumek. Właśnie, a teraz to już tak zadrze nosa, że będziemy mogły się na nim huśtać. Zmieni szkołę? Bardzo dobrze. Dobrze, zadzwoń później. Nara... .

Kasia, nie wypuszczając gazety z dłoni, podeszła do babci, która przewracała kotlety na patelni.
- Wiesz co? – zaczęła dziewczynka.- Ta Biszowska z naszej szkoły, z ostatniej gimnazjum, wysłała swoje zdjęcie w sukni ślubnej do „C’est moi”.
- A co, za mąż się wybiera?
- Coś ty, babciu ona pożyczyła sukienkę od starszej siostry, która w tym roku się hajtnęła. Ta wariatka napisała, że ma osiemnaście lat, jest taka szczęśliwa i baaaardzo zakochana w mężu, który ma lat... siedemnaście! Co za wiocha! Odbiło jej na całego. I teraz wszyscy zobaczą jej zdjęcie...
- ...I będzie sławna. Pewnie o to jej chodzi. Ludzie, nawet dorośli, najróżniejsze głupoty robią dla sławy i oczywiście dla pieniędzy.
Kasia najwyraźniej głęboko się nad czymś zamyśliła. Usiadła przy stole, wzięła łyżkę do ręki i tak zastygła niby antyczny posąg.
- Jedz, czemu nie jesz? – upomniała ją babcia.
- Babul, a czy ja mogłabym wysłać swoje zdjęcie do jakiegoś czasopisma?
- Po co?
- But why not? – Kasia lubiła wtrącać do swoich wypowiedzi kawałki po angielsku. Mama akceptowała to w pełni, nawet odpowiadała jej w podobny sposób, ale babcię drażniło to, jak mawiała: „anglezowanie językiem”.
- Mów do mnie w ludzkim języku! – zwróciła jej uwagę babcia.
- Ależ on jest bardzo ludzki, miliony ludzi go używają. Zaczekaj! – rzuciła Kasia już przez ramię, biegnąc do przedpokoju. Łomot, lekki trzask i już była z powrotem. Na stopach miała błyszczące, eleganckie szpilki, z wydłużonymi noskami i cieniuteńkimi obcasami. Babcia przywiozła je z Francji, ale nosiła rzadko. Kasia zaczęła wyginać się w prawo i w lewo, lekko poruszać ramionami i nogami.
- No i jak? Wyglądam superowo! Sto razy lepiej niż ta Biszowska, która ma krzywe nogi i grube łydy.
- Kasiu, poprzewracałaś wszystko w szafce – westchnęła babcia. – Takie buty nie są dla młodych dziewcząt. Lepiej wyglądałabyś w stroju do jazdy konnej.
- I miałabym wysłać takie zdjęcie do czasopisma? Żeby wszyscy zobaczyli moje grube uda?- Oj, chyba żartujesz. A przynajmniej byłoby oryginalnie. Fotografii dziewczyn w szpilkach i mini są miliony, ale w bryczesach nie. Zbyszek mógłby zrobić ci kilka zdjęć. Na koniu też... .
- Myślisz? – Kasia machała teraz nogą w górę i w dół, obserwując ruch stopy. - Kiedy? – spytała poprawiając bucik, który zsunął się właśnie z jej nogi.
- Ale co – kiedy?
- No Zbyszek mógłby cyknąć mi te kilka fotek.
- Czy ja wiem? – babcia zmarszczyła czoło. – Nawet dziś... .
- Dobra! I zaraz wyślę te zdjęcia do „ C’est moi”.
- Ale musisz mieć zgodę rodziców na publikację zdjęcia.
- A co, twoja nie wystarczy? Bo mama na pewno się nie zgodzi. Ona w kółko na wszystko się nie zgadza. Nie rozumiem dlaczego sprawia jej to taką przyjemność. Na przykład na szczura. Chciałabym mieć kogoś, kim mogłabym się zajmować, dbać o niego i kto byłby interesujący. Bo szczury takie są.
- Ależ Kasiu, miałaś przecież świnkę morską, królika. Teraz masz kanarka.
- Kanarek jest nudny!
- On jest już stary! I mama twierdzi, że wcale się nim nie zajmujesz, choć to twój ptaszek.
- Jak to – nie zajmuję się? To, że czasem zapomnę nasypać mu ziaren, czy zmienić wodę, to jeszcze nie znaczy, że ze szczurem będzie tak samo.
- Ale to „czasem” zdarza się co najmniej trzy razy w tygodniu.
- Mama przesadza – prychnęła Kasia. – A szczur to marzenie mojego życia!
- O kanarku mówiłaś to samo – przypomniała babcia, uśmiechając się do wnuczki.
- Byłam mała i niemądra... .
- Nie wiem, to już z mamą musisz ustalić
- Ale ty, ty to byś się pewno zgodziła?
- Może... .
- A ja bym go kupiła za własne pieniądze – podkreśliła Kasia, unosząc dłoń w górę.
- Kotuś, ale czy nie mogłabyś zjeść wreszcie tej zupy? – babcia dotknęła talerza i westchnęła. – No tak, jest całkiem zimna, muszę ją odgrzać.

Kasia, wciąż ze szpilkami na nogach, usiadła szybko przy stole. Językiem sprawdziła temperaturę zupy.
- Eee, ciepła jeszcze – stwierdziła i zaczęła jeść. Założyła nogę na nogę i co chwilę spoglądała na elegancję swoich stóp.
- Kasiu, zdejmij te buty – poprosiła babcia.
- Dobrze, ale zaraz. Tak ładnie w nich wyglądam. A te zdjęcia trzeba będzie zaraz wywołać i od razu wysłać. No tak, a jeżeli nie spodobają się? – Kasia spojrzała na babcię i ze zgrozą zauważyła, że ona się śmieje!
- Dlaczego się śmiejesz? – zdziwiła się.
- Jesteś taka przerażona, jakby to była najważniejsza rzecz na świecie. – Babcia wciąż miała rozbawiony wyraz twarzy.
- Dla mnie jest. Jak się ma trzynaście lat, to jest to ważne. – Kasia wytarła usta serwetką. – Pysio zupka - stwierdziła mimochodem. – A co na drugie?
- Bliny.
- Mniamulka! Włączę sobie komputer, a ty mnie zawołaj, jak będą gotowe.

Kasia wyszła z kuchni. W przedpokoju, nucąc jakiś znany przebój wschodzącej gwiazdy pop, zdjęła szpilki, chwilę potrzymała w dłoni, pokiwała głową i postukała obcasem o posadzkę. Z lubością wsłuchiwała się w dźwięk jaki wydawały. W końcu odstawiła je na miejsce i zajęła się komputerem, a konkretnie grą The Sims 3, prezentem od babci na urodziny. Początkowo jej umysł nie mógł uwolnić się od pewnego obrazu - otoczonej wianuszkiem fotoreporterów, sławnej, pięknej i szczęśliwej trzynastolatki. Top model! Czy to możliwe? Obraz pomału kurczył się i bladł. Simsy wciągnęły Kasię w swój krąg.

środa, 19 maja 2010

JESTEM LĘKIEM c.d.

Rozdział II


- Mamo, mogę mieć szczura?
Annies westchnęła. To samo słyszała od tygodnia, średnio dwadzieścia razy dziennie. Bała się rozmów z córką, szczególnie wówczas, gdy musiała jej czegoś zabraniać. Kasia była zdecydowaną, odważną osóbką i potrafiła walczyć o swoje. Annies czuła, że córka wymyka się jej i niedługo zostanie tylko cieniutka nić łącząca je ze sobą. Coraz częściej zastanawiała się, czy Kasia w ogóle jej potrzebuje. Tak dobrze radziła sobie sama! Nieodparte wrażenie, że role się odwracają, było dla niej zbyt bolesne. To ona oczekiwała zgody trzynastolatki, jej akceptacji, pomocy. Kasia była silniejsza od niej! Bała się tego. Stąd jej gwałtowne sprzeciwy wobec pomysłów nastolatki, krzyki i kłótnie. To nic nie da – mówiła do siebie po każdej awanturze, gdy w jej duszy brzmiał jeszcze trzask zamykanych przez Kasię drzwi. Nie zdarzało się, by dziewczynka pierwsza przyszła do matki. Nie, to ona, Annies musiała iść i niemal prosić o wybaczenie. Jak ryba w wysychającej sadzawce chwytała każdą kroplę porozumienia, chwytała chwile, gdy Kasia była w nastroju do zwierzeń, albo miała ochotę wybrać się gdzieś z razem. A zdarzało się to coraz rzadziej... . Czuła się taka osamotniona w swym byciu matką! Grzegorz tylko uśmiechał się drwiąco, gdy próbowała wymusić coś na Kasi, skłonić ją na przykład do posprzątania po sobie, czy kupienia bułek w sklepie. Spoglądała na niego błagalnie i przełykała łzy. A on zwykł mawiać:
- Tak ją wychowałaś, a teraz się czepiasz. Mnie nie dopuszczałaś, więc dalej brnij sama.
Tylko tyle miał jej do powiedzenia.

Annies, po kolejnej kłótni z córką, siedziała w kuchni i popijała kawę. Tym razem poszło o szczura – małe, miłe zwierzątko. Nie chciała się zgodzić na kolejnego lokatora. Kasia dość beztrosko traktowała swoje obowiązki wobec pojawiających się w domu zwierzaków, a Annies nie miała ochoty zajmować się szczurem. Chyba głównie z powodu łysego, żmijowatego ogona. Oczywiście ogon był tylko pretekstem. Pamięć, pamięć. Wybiórcza z wygody. Ale przy odrobinie wysiłku wyświetla minione lata. Annies, nastolatka, marzy o kocie. Śni o nim! A mama nie zgadza się. Dorosłe argumenty wydają się dziewczynie mało ważne i wymuszone. Zresztą nigdy nie było porozumienia między nią a matką. Mama! Stanowcza, samodzielna, czasem niemal władcza. Dyskusja z nią? Niepodobieństwo! Decydowała lekko i nieodwołalnie. Gdy Annies próbowała się do niej zbliżyć, czuła mur – mocny, stabilny i niezmienny. Owszem, matka okazywała jej uczucie, i to nawet dość wylewnie, ale w momencie, gdy Annies czegoś chciała, tężała. Słowa Annies uderzały o mur, odbijały się i wracały. Mogła tak „grać słowami” w nieskończoność. I nic. A ojciec..., ojca nie było. Nawet nie próbował zaistnieć. Gdy jeszcze był z nimi, to raz jedyny się odważył. Annies chciała grać w siatkówkę w klubie. Poprosiła ojca o zgodę. Matka wyjechała wówczas na parę dni. Zgodził się. Poszedł z nią, wpisał na listę i umówił na pierwsze zajęcia. Po powrocie matki rozpętała się burza. I Annies nie poszła do klubu. Nie traciła czasu na bzdury, skupiła się na nauce. A potem ojciec zniknął z ich życia. Poczucie obowiązku kazało mu utrzymywać kontakt z dziećmi (kartki na Święta, drobne prezenty w paczce). Kiedyś, gdy Annies była już dorosła, zaprosił ją do siebie. Annies nie śmiałaby wyjechać bez pozwolenia matki.
- A więc to tak – masz w nosie moje uczucia, moje poświęcenie, mój czas. Pędzisz na jedno skinienie człowieka, który zostawił nas na pastwę losu i ani razu nie zatroszczył się o trzy słabe istoty.
- Mamo, nie było tak źle – miałaś dobrą pracę, radziłaś sobie całkiem dobrze... .
- A co ty wiesz! Ta straszliwa samotność... .
- A Zbyszek?
- Zbyszek, Zbyszek. To nie to samo. Zresztą pojawił się, gdy byliście już prawie dorośli. Nie interesuje cię oczywiście, jak było wcześniej. No i dobrze – jedź, jak chcesz.
- Mamo, ja tylko myślałam, no myślałam, że po tylu latach, że może on chce nam coś wyjaśnić, coś naprawić... .
- A co tu naprawiać? Wszystko jasne. Egoista! Chciałby mnie oskarżyć i obarczyć winą. O to chodzi! A może masz zamiar tam zostać? W każdym razie nie licz na niego! Do pomocy nigdy nie był skory.
- Mamuś, to mój ojciec, nie chcę całkiem zrywać tego, co nas bądź co bądź łączy!
- Ależ nikt niczego nie zrywa! Rozmawiasz z nim przez telefon, dostajesz kartki na Święta. I wystarczy. Trzeba mieć odrobinę godności. A teraz – rób jak uważasz, moje zdanie znasz!
I nie pojechała. Przepłakała potem całą noc. Wiedziała, że coś straciła, ale nie mogła, nie miała siły przeciwstawić się matce.

Szczur..., czy warto walczyć o taką rzecz? Dobrze, wiadomo, że nie o szczura chodzi, nie o szczura... . Chodzi o nią i o to, by jej zdanie było respektowane, miało jakąś moc... .

czwartek, 13 maja 2010

DZIESIĄTE zdjęcie :-)


10- te zdjęcie? Proszę bardzo :-)
SZczursi, Szczurek, Szczurasek-bombasek, Maluch... - Moninia obdarzyła go milionem zdrobnień, czułych imion. Dostała go na urodziny i podjęła  kolejną próbę sprawdzenia się w roli opiekuna małych zwierząt. Wcześniej były kijanki, biedronki, nawet jaszczurki, które wylęgły się z jajeczek znalezionych w przydomowej piaskownicy. A do tego myszki trzymane w szafce z książkami, żeby mama się nie dowiedziała, Świnka Dino (żyła 10 lat, mocno schorowana, kurowana, leczona). Szczur pierwszy, zjadający nowe bluzki (żył krótko). Monika twardo pozostaje wielbicielką stworzeń futrzastych i nie tylko. Urosła, dojrzała, czego dowodem są ostatnie tygodnie, w których dzielnie opiekowała się szczuraskiem uwiecznionym na zdjęciu. Przemywała rany po operacji, woziła na zastrzyki, poiła lekarstwem, którego zwierzak nie chciał tknąć ( fortelem nie jednym posłużyła się ;-)). Plus uczyła się i zdawała egzaminy maturalne!
Do zabawy w dziesiąte zapraszam Justynę, siostrzycę mą ;-)

wtorek, 11 maja 2010

JESTEM LĘKIEM c.d.

Muzyka odbijała się od liści, wpadała między gałęzie, głęboko szalała w każdym centymetrze kwadratowym powietrza. W końcu znikało wszystko, bo ona, wszechmocna muzyka, rosła biorąc w posiadanie to, co napotkała na swej drodze. Annies przymknęła oczy i czekała, aż ją też porwie, wedrze się do wnętrzności, szarpnie w górę i będzie już tylko ona – muzyka. Lekkie dreszcze w jej ciele świadczyły o tym, że muzyka zaczynała nią władać.


- Mama, idziemy? – wyszeptał jakiś głosik przy jej uchu. Drgnęła gwałtownie. Obok niej, na trawie, siedział mały chłopczyk i patyczkiem wygładzał niesforne źdźbła traw. Nudził się. Nie obchodził go koncert i nie chciał już siedzieć na wygrzanym słońcem kocu.
- Tsss! – Annies z palcem na ustach poprosiła synka, by ucichł. – Już, już idziemy – wyszeptała.
I znów zostawiała muzykę. Nie miała serca męczyć dziecka, zmuszać do siedzenia w milczeniu i słuchania czegoś, co nie trafiało do niego. Kiedy wolnym krokiem odchodziła trzymając synka za rękę, jej oczy i oczy pianisty spotkały się na moment. A może jej się tylko zdawało? Zwykłe spotkanie, nic szczególnego. Takich spotkań mogą być tysiące. „Jesteś przewrażliwiona, zawsze z małej rzeczy robisz wielkie halo! Doszukujesz się nie wiem czego tam, gdzie nic nie ma” – tak mawiał Grzegorz. Grzegorz musiał mieć zawsze rację. Taki był. Ogromna „zawszeracja” w męskich butach i spłowiałych jeansach. Teraz szedł obok Annies i robił jej wyrzuty. A ona kurczyła się, bo przy nim czuła się taka mała, takie nic.
- Nic dziwnego, że dzieciak miał dość. Nie wymagaj od niego, by zasłuchany siedział godzinę, albo dłużej i wsłuchiwał się w jakieś brzdąkanie. No, no, nie złość się. Dla niego Chopin, to tylko brzdąkanie.
- Ale czy ja, chociaż raz w roku nie mogę posłuchać muzyki?
- Trzeba było zostawić go ze mną. Poszlibyśmy na frytki.
- Tato, ja chcę na frytki!
- Widzisz?
- Przecież nie chciał iść z tobą, tylko uparł się, że zostanie ze mną i będzie słuchał, jak pan gra na fortepianie!- Annies była bliska płaczu.
- Tato! Na frytki! No chodźmy! – mały jakby nie słyszał, co mówiła mama. Szarpał ojca za rękę i niecierpliwie przebierał nogami.
- Dobrze, idźcie, ja zaraz przyjdę – powiedziała Annies i nie patrząc na nich szybko zawróciła. Miała nadzieję, że został jeszcze choć kawałeczek muzyki. Ale spóźniła się. Przebrzmiały końcowe oklaski, ludzie się rozeszli, by jeszcze trochę pospacerować po wyzłoconym, wygrzanym letnim słońcem Ogrodzie Botanicznym. Przy fortepianie stał muzyk, powoli składając nuty. Uniósł głowę i ich oczy znów się spotkały. Nic, takie zwykłe spotkanie. Annies patrzyła na delikatną twarz młodego mężczyzny, jego blade policzki, ręce o długich i cienkich palcach.
- Widziałem panią – muzyk przemówił pierwszy, uśmiechając się lekko. Wyglądał jak drobny, zadowolony z życia psiak. – Była pani z małym chłopcem, pewnie z synem.
- Och, przykro mi, że nie mogłam zostać do końca. Chciałam, ale mały zaczął się kręcić i marudzić. Cóż, dzieci nie rozumieją jeszcze takiej muzyki, muszą do niej dorosnąć, to normalne – nieco skrępowana tłumaczyła Annies.
- Dlaczego? Może właśnie trafnie oceniają całe to brzdąkanie, jako nudne i nie warte tego, by poświęcać mu czas, gdy wokół dzieje się tyle ciekawego.
- To chyba żart? Pan przecież tak nie myśli?
- Nie? A może właśnie tak?
Annies wobec nieznajomych była zawsze nieśmiała, starała się utrzymywać spory dystans, ale tym razem była tak zaskoczona, że z niespotykaną dla siebie szczerością zwróciła się do nieznajomego:
- Przecież muzyka dla tego, kto gra i dla tego, kto słucha, to życie, pełne życie.
- Nie, to praca. Na przykład dziś – zarobiłem i to mnie cieszy. Praca jak każda inna. Gdybym był mechanikiem samochodowym traktowałbym swoje zajęcie tak samo – jako źródło dochodu.
- Ale nie grałby pan tak pięknie, nie byłoby w tym serca, uwielbienia.
Nieznajomy uśmiechnął się.
- To dobrze, że pani tak myśli. Dzięki temu publiczność przychodzi, płaci za bilety i słucha. Mam dla pani pewną propozycję – czy przyjmie pani zaproszenie na mój koncert w przyszłą sobotę, w Filharmonii? Zostawię dla pani bilety w kasie. Ma pani czas?
- Ja, ja nie wiem. Pan mówi takie rzeczy ..., a poza tym, czy ja tak mogę wykorzystywać pana grzeczność?
- Nie, naprawdę nic takiego. Proszę wziąć kogoś ze sobą, męża może?
- Mój mąż..., no dobrze, postaram się przyjść.
- Świetnie. Proszę mi podać nazwisko, a bilety będą czekały w kasie.
- Tylko... – Annies nie patrzyła już w oczy swojego rozmówcy. Jej wzrok błądził wśród liści drzew. Jak zwykle, gdy musiała się na coś zdecydować, czuła się fatalnie, jakby ktoś wrzucił ją do lodowatej wody.
- Dobrze, zapiszę panu moje nazwisko.

Szybko wydarła kartkę z maleńkiego kalendarzyka i napisała dwa słowa, te słowa, którymi ludzie próbowali streszczać jej osobę, a które nią nie były – Annies Mroczkowska. Podała kartkę mężczyźnie. Nieznajomy uśmiechnął się
- Jakie dziwne imię – powiedział. – Francuskie?
- Taak. Moja mama mieszkała jakiś czas we Francji i stąd moje imię.
Muzyk powtórzył głośno – A n n i e s. Nie patrzył na swoją rozmówczynię. – Brzmi bardzo ładnie, jest w nim jakaś muzyka... . Ocknął się z krótkiego zamyślenia. – Muszę już pędzić. Dziękuję za miłą rozmowę i do zobaczenia na koncercie – lekko skinął głową. Annies również. Pomyślała, że ten nieznajomy różni się jakoś od młodych mężczyzn w jego wieku. Nie chodziło o to, że był staroświecki, czy zbyt egzaltowany. Nie, sprawiał wrażenie całkiem zwyczajnego młodego człowieka. Bez trudu mogła go sobie wyobrazić w pubie z kolegami, popijającego piwo lub w klubie na dyskotece. Ale było jeszcze coś... – tak! Była w nim jakaś płynność, przypominająca bieg palców wśród klawiszy fortepianu. Muzyka! Była w nim muzyka!

Zamyślona, jakby nieobecna, Annies dotarła do barkowych stolików. Przy jednym siedział Marcinek z Grzegorzem. Obaj zajadali frytki. Małe, śliskie, lśniące solą pałeczki wskakiwały im do ust. Annies lubiła zapach grillowanej kiełbasy, ale tym razem drażnił nią. Wzdrygnęła się. Mlaskanie, skwierczenie, hałaśliwy tłum – oto była muzyka baru „Pod Elefantem”.

poniedziałek, 10 maja 2010

JESTEM LĘKIEM - powieść dla dorosłych :-)

Rozdział I


Annies nawijała na palec długie, rude włosy ( skojarzenia z Rubensem nie są pożądane, po prostu farba. Oczywiście – „żywy kolor, olśniewający blask, trwałość gwarantowana...” i takie tam. Znak czasów). Milczała. Chyba już z piętnaście minut. Tutaj mogła milczeć. Pewnie, gdzie indziej i z innymi też mogła, ale po co? Nie istniała dla nich . Nie odzywała się, więc jej nie było. Nie tak jak tutaj... .
- Wiesz – przerwała swoje milczenie, – boję się... – urwała.
- Och, to chyba żadna nowość. Lęk masz podobno wpisany w życiorys, przynajmniej tak zawsze twierdziłaś.
- Taaak, ale ostatnio jest go coraz więcej – odpowiedział Igor.
- Masz więcej powodów
- Muszę! Muszę się bać o dzieci, o Grzegorza, o starość, o pieniądze, o samochód i tysiąc innych.
- Musisz?
- Pewnie! Nie mogę inaczej. To byłoby jeszcze gorsze. To tak jak z czystością. Nie znoszę cudzego brudu, brzydzę się i to bardzo komplikuje wszelkie wyjazdy, noclegi, toalety poza domem. A z drugiej strony myśl o tym, że mogłabym być inna, jest przerażająca. Nigdy!
- Mmmm.
- Wiesz, ostatnio byłam w domu tego dzieciaka, opowiadałam ci o nim. Malec, siedem lat, grozi kolegom, że przyniesie nóż z domu i ich pozabija. O tak, w brzuch! Fachowo prezentuje jak się nóż wbija. – Annies machnęła prawą dłonią, próbując naśladować nożowników, ale od razu dało się zauważyć, że noża używa raczej w celach "kuchenno-majsterkowowo-naprawczych". - Pobił kolegę, rozciął mu głowę, stłukł okulary... . Wraz z wychowawczynią i mamą tego pobitego chłopca postanowiłyśmy odwiedzić jego dom. Dom! Rudera raczej, melina – to byłoby właściwsze określenie. Wdrapywałyśmy się na górę po stromych, spróchniałych schodach, bacznie zwracając uwagę na belki, które niespodziewanie pojawiały się mniej więcej na poziomie naszego nosa. U szczytu schodów wisiało pranie – zmiędlone łachy, dyndające się tuż nad ostatnim stopniem. Potem „mieszkanie” – cuchnąca, odrapana nora. Łazienka? To byłby zbyteczny luksus. Nocuje tam jakieś dziesięć osób, na stałe. A ile bywa od czasu do czasu? Zaskoczyłyśmy kobietę, bo tak zazwyczaj unika jak ognia wszelkich wizyt w sprawie syna, najmłodszego. Ma jeszcze kilkoro starszych dzieci, ale zrzekła się praw do nich. Młoda, niebrzydka, nawet zadbana. Tłumaczyłyśmy jej, jakie są obowiązki matki wobec dziecka, sto razy powtarzałyśmy, co ona może zrobić, by zmienić zachowanie syna... .
Zamilkła. Potem kontynuowała:
- „Chcielibyśmy jakoś pomóc temu dzieciakowi, by się nie zmarnował”- to zdanie szacownej placówki oświatowej. Taaak, a przecież w szkole są też inne dzieci, ale o nich się nie mówi. Zbyt ciche, niesłyszalne dla pedagogicznych uszu. Koncentruje się uwagę na baranich łbach, roztkliwia się nad nimi, lekceważy chamstwo. Nauczyciel to rycerz, ale rycerz łagodny, bez tarczy i miecza. Odpiera ataki dzikich barbarzyńców i to jest właśnie jego główne zadanie. Nie ma już sił i czasu, by zauważyć normalnych uczniów, którzy chcieliby wynieść jakieś korzyści z długich godzin przesiedzianych w klasie szkolnej.
- Ale jaki to ma związek z twoimi dziećmi? – zapytał Igor.
- Wiesz co mnie, jako uczennicę w szkole najbardziej męczyło? Konieczność współżycia w tak zwanym „zespole klasowym”. Wychowawczyni powtarzał w kółko: musicie być zgrani, musicie się lubić.Ciągle to słyszeliśmy. Pewno – kochajmy drani, a oni w nagrodę nas zjedzą. I nie narzekajmy, bądźmy tolerancyjni wobec tych, którzy mieli trudne dzieciństwo, do szkoły pod górkę i pod wiatr... . Nie chcę, by moje dzieci mówiły w przyszłości to samo. Poza tym boję się krzywdy, jaką mogą im wyrządzić tacy osobnicy. Przecież w razie czego, w szkole nikt nie zareaguje, nawet jeśli będzie chciał – przepisy! Zresztą nie mówmy już o tym.
- Nie musimy. Ale wygląda na to, że chcesz.... . Mów, ja przecież słucham.
- O Boże, boję się jeszcze tylu innych rzeczy – całego mnóstwa! Po prostu duszę się ze strachu... . Obawiam się wszystkiego – prowadzenia samochodu, rozmów telefonicznych, decydowania o czymkolwiek, własnego zdania. Boję się żyć, ale nie żyć - równie mocno. Czasem czuję się jak lustro. Sama z siebie nic – patrzę na innych i odbijam – ich uczucia, ich prawdy, ich zasady. I to staje się moje... . Boję się być. Jestem strasznie zmęczona – baniem się.
Annies zamrugała oczami w zabójczym tempie. Zawsze tak robiła, gdy była zdenerwowana.
- Rozgadałam się, naplotłam tyle... .
- Annies, daj spokój. Wiesz, że do mnie możesz zawsze, o wszystkim... – Igor poklepał ją po dłoni i dodał:
- To jest tak, jakbyś swoje lęki wciskała do szklanej kuli. Nie próbujesz ich rozplątać, tylko udajesz, że ich nie ma. Ale to nie pomaga. Cały czas widzisz je przez szkło. A one rosną, rosną i wyłażą, i znów cię otaczają, czepiają się twoich nóg, rąk. Gdy nie możesz już oddychać, zrywasz je i z powrotem usiłujesz wcisnąć do szklanej kuli. Tę kulę zawsze masz przy sobie. Uważaj, w końcu lęki rozsadzą kulę, owiną się wokół ciebie i uduszą cię.
Annies spojrzała na Igora, bynajmniej nie rozbawiona. Westchnęła i ponurym tonem zapytała:
- To miał być żart?
- To zależy od ciebie... .
Annies zaczęła nerwowo rozglądać się po pokoju. Tak lubiła w nim przebywać! Ale za chwilę wyjdzie stąd i ... . Znów się zgarbiła, znów schowała głowę między ramiona. Z odrętwienia wyrwał ją dźwięk komórki – cwał Walkirii – krótki – cisza.
- Ach, to pewno Kasia. Muszę oddzwonić.

Igor uśmiechnął się. Spojrzał w okno. Mgła sunęła leniwie, za nic mając drzewa, domy i ludzi. Wchłonęła w siebie staruszkę, która powoli pełzła po chleb do małego, osiedlowego sklepiku, potem czarnego, ujadającego kundla i małą, lśniącą biedronkę. Nawet ciężko pracujący w śmietniku kloszard nie mógł się oprzeć jej śnieżnolepkiej wszechogarniającej sile.

- Cześć Kasik, co tam? Już skończyłaś? Tak wcześnie? Ale ja nie mogę teraz przyjechać, mam jeszcze parę spraw do załatwienia. Jak to – nie możesz poczekać? Tata nie – przecież wyjechał. Dobrze, idź do babci. Przyjadę po ciebie wieczorem. Pa, pa.
Annies pokręciła głową i powiedziała:
- Trudno jest się z nią dogadać.
- Mówisz o Kasi? Ile ona ma lat? – zapytał Igor.
- Trzynaście skończy w grudniu. Okropny wiek. Jeszcze z jej charakterem... .
- Cóż, charakter to jedno, a ty i ona wobec siebie, to zupełnie coś innego.
- Ach, szkoda mówić. – Annies spojrzała na wielki zegar w salonie – dziwny, zrobiony z końskiego siodła. Czasem, gdy podchodziła bliżej, miała wrażenie, że czuje zapach końskiej sierści.
- Tęsknisz? – spytała cicho, nie patrząc na Igora. Nie zapytał o nic. Wiedział, co miała na myśli.
Odpowiedział szybko:
- Nie, już nie.
- Igor, muszę lecieć. Może czegoś ci trzeba? Zakupy?
- Nie, przecież wiesz.
- Zawsze cię o to pytam, a ty zawsze odpowiadasz przecząco.
Popatrzyła na silny tors i śmieszne, słabe nogi, które tak bardzo do niego nie pasowały. Igor pchnął koła wózka.
- To ty nie chcesz sobie sama poradzić, nie ja. – roześmiał się. Śmiał się czysto, szczerze i życzliwie. Annies prychnęła, ale musiała odpowiedzieć śmiechem. Wciąż śmiejąc się, wkładała buty i kurtkę. Jej szczupłe palce, lśniące srebrzyście pierścionkami i lawendowymi paznokciami, drżały leciutko.
- Cześć, wpadnę pojutrze – powiedziała odwracając się w progu. Igor podjechał wózkiem bliżej.
- Kiedy chcesz. Nawet dzisiaj.
I znowu zabrzmiał śmiech. Po chwili słychać było stukot jej butów na schodach. Igor spojrzał w okno. Wiedział, że za chwilę ją także – tak jak innych - pochłonie mgła.

Annies szła szybko, choć dźwigała swoją szklaną kulę z lękami. Wyślizgiwała się jej, spadała na ziemię, ale nigdy się nie tłukła. A lęki rosły – coraz bujniejsze, bardziej splątane. Nie można już dociec, gdzie i od czego się zaczynały – były jednym, wielkim kłębowiskiem. Nienawidziła ich, a jednocześnie nie mogła bez nich żyć.