poniedziałek, 29 marca 2010

Szczuraliści - dedykowane moim córeczkom

Wczoraj były moje szóste urodziny i tata powiedział:
- Oj, jak ty rośniesz! Jesteś już prawie dorosły.
Poszedłem zobaczyć się w lustrze. Czekam, czekam – i nic. Nie widzę, żebym sięgał wyżej niż wczoraj. Dalej nie mogę zdjąć tego obrazka, który mama powiesiła na ścianie, a którego ja nie znoszę. Wyobraź sobie, jest na nim różowy kotek! Kto widział różowego kotka? W ogóle nie lubię różowego koloru, bo taka jedna dziewczyna z zerówki nosi tylko różowe spódniczki. Och, jaka ona jest nieznośna! Kopie nas i szczypie, a potem płacze i skarży pani. Ot, taka mała czarownica. Mama mówi, że ten kotek jest słodki. Słodki? Właśnie chciałem go zdjąć i polizać, żeby sprawdzić.
Z tym moim „rośnięciem”, jest coś nie tak. Stałem przed tym lustrem baaaardzo długo. Nawet pomasowałem sobie głowę, żeby strząsnąć to coś, co się do niej przyczepiło i nie pozwalało przesuwać się w górę. Wyobrażasz sobie? Ale nie pomogło... . Dziś już nie sprawdzałem. Zresztą nie zdążyłem, ponieważ musiałem biec do zerówki. Właściwie nie powinienem biec, bo moje wydmuszki mogłyby się potłuc. Pani kazała nam przynieść cztery wydmuszki. Dzisiaj będziemy je ozdabiać. Zaraz, zaraz – ja tu gadu, gadu, a Ty ani słówka. I znowu mama powie, że nie dopuszczam nikogo do głosu. Wiesz, bo ja jestem taki trochę gaduła, ale to dlatego, że muszę, po prostu muszę opowiedzieć o wszystkim, co ważne. Nie gniewasz się? Lubisz mnie słuchać? To bardzo dobrze. Teraz możesz mi powiedzieć, jak masz na imię. Niemożliwe! Mój Anioł Stróż? To świetnie! Chłopaki mi nie uwierzą! Domyślałem się wprawdzie, że nim jesteś, bo tak jakoś miło wyglądasz... .Ale o czym to ja chciałem ci opowiedzieć, Aniołku? Już wiem – o Wielkanocy. Ona tak ładnie pachnie, prawda? Chociaż i tak najlepszy jest Śmigus – Dyngus. Lubisz zapach wody? A lubisz ją dotykać? Zimna i taka ni miękka, ni twarda. Wspaniale, prawda?
Mój kolega z zerówki, Maciek, zapytał panią, czy zające znoszą jajka. Pani na to:
- Maciusiu, a skąd ten pomysł?
- Bo na Wielkanoc rysuje się zawsze zajączki i jajka. A przecież jak są dzieci (a jajka, to prawie to samo co dzieci), to obok zawsze jest mama.
- Nie Maciusiu. Jajka znoszą kury.
- Wiem, ale ja pytam o te wielkanocne, kolorowe.
- Z wielkanocnymi jest tak samo!
Ale Maciek nie uwierzył i na wydmuszce namalował zająca wysiadującego jajka. A ja narysowałem..., tak jak SZCZURALIŚCI. I pani o tym powiedziałem, a nasza pani zrobiła wielkie oczy (aż się wystraszyłem, że coś ją boli). Zapytała, czy wiem o czym mówię. Pewnie, że wiem! Mieszka teraz z nami siostra mojej mamy, która uczy się (dorośli mówią – studiuje), no..., nie pamiętam gdzie, uczy się malować, rysować, nawet rzeźbić i lepić z gliny. I będzie malarką! Zabrała mnie kiedyś do takiego muzeum, gdzie były obrazy tych szczuralistów. W domu też ciągle o nich mówi i pokazuje nam książki z obrazkami. Słucham? Nie szczuraliści tylko SURREALIŚCI? Strasznie trudne słowo! Jesteś pewien, Aniołku? Ojej, jak ty dziwnie mówisz! W ogóle nie poruszasz ustami, a doskonale cię słyszę. Może jesteś brzuchomówcą? Nie? Nic mi o sobie nie opowiedziałeś... . Nawet nie wiem, czy lubisz rosół, bo ja bardzo, mniam! Taki, jaki gotuje babcia. A chcesz zobaczyć wydmuszki? Wiesz, dziś miałem z mamą piec mazurka, a jej jeszcze nie ma w domu i martwię się, że nie zdążymy. Mam pomysł - zaczniemy zanim ona wróci, chcesz? Ojej, gdzie ty idziesz? Trudno, sam sobie poradzę.

***
Hmm, jak mama to zazwyczaj robi? Coś wsypać i wymieszać. Ale co wsypać? Wszystko, co się sypie! O, tu na przykład – znam trochę literki – jest napisane s-ó-l. Sól! Tak, to może być. Lubię sól, mniam. I cukier. Ale nie mogę go znaleźć. To może herbatę? O, tu jest. Z kolei te listki mama dodaje do zupy. Mówi, że to... bazylia. Wiem! Lubię serki topione, te z papryką. I oczywiście czekoladowe też. Mogę je tu wrzucić. Za gęste! Trochę coli i wody – już rzadsze. Brzydki kolor! To może dodam farbek? Mój ulubiony kolor – zielony. Duuuużo zielonego. O tak, teraz wygląda lepiej. Jak to wymieszać? Mikser! Pamiętam, gdzie go mama schowała. Mama nie pozwala mi wkładać wtyczki do kontaktu i zawsze powtarza, że to niebezpieczne..., z powodu prądu oczywiście. Prąd – widziałeś go kiedykolwiek? W dodatku moja mamusia nie wie, że ja już umiem, że jestem duży i nic mi się nie stanie! Spójrz – w sam raz pasuje, a prąd i tak nie przyszedł. Teraz nacisnąć czarny guzik. Wrrr, brrr, brrrum. Działa! Ojej, chlapie, ojej! Może jak nie będę go trzymał, to sam sobie poradzi. Ratunku!!! Ratunku!!! On jest żywy!!! I tak chlapie!!! Bums! Łups! O, przewrócił się! I co, zasnął? Aleś ty narozrabiał, głupi mikserze! Ściany, podłoga, szafki... . Dobrze, że to nie ja, tylko ty i to twoja wina, a nie moja. Właściwie, to mama może być trochę zła, że sam wyszedłem z zerówki i nie zaczekałem na Agniesię. Po prostu nie chciałem. Dzisiaj jest wtorek, a we wtorki przychodzi z nią Julka, jej najukochańsza koleżanka, która mówi do mnie – „słodki maluch”. Sama jest maluch! I ciągle się śmieją, a Agnieszka mnie pogania. Ciekawe dlaczego? Przecież sama nigdy się nie spieszy, tylko staje razem z tą Moniką przed lustrem i wpatruje się w siebie.
- Oooo, jaka jestem gruba! – tak mówi Agniesia.
- No coś ty! Zobacz lepiej jaki ja mam brzuch! – to z kolei Monika.
- A moje uszy! Tu, tu są trochę za cienkie.
- Eee, a widziałaś moją kropkę na łokciu? Chyba jutro nie wyjdę z domu! Przecież nie mogę pokazać się ludziom z tą okropną kropką!
A potem, kiedy wreszcie już wyjdziemy, przystają przed każdym sklepem z ubraniami i piszczą –„ooo, muszę to mieć!” Kiedy docieramy wreszcie do domu, Agnieszka mówi:
- Widzisz, jak już późno? Lekcji nie zdążę odrobić! A to przez to, że tak się grzebałeś w szkole!
Dzisiaj musiałem być w domu wcześniej – z powodu tego mazurka - i dlatego wolałem wrócić sam. Mama to chyba zrozumie? Dobrze..., ale co z ciastem? Czy ten straszny mikser zostawił coś w miseczce? Zostawił! Teraz postawię miskę na kuchence i podpalę gaz. Umiem, przecież jestem duży. Ale dlaczego ta miska tak skwierczy, skrzeczy?! SSSS, krzrzrzrz, szszszsz...!
O, Anioł Stróż. Ale co ty robisz? Dlaczego mam wyłączyć gaz? Chcesz zobaczyć jak to się robi? Dobrze. Oj, jaki okropny zapach! To przez to, że wyłączyłem gaz. Zaraz go znowu zapalę. Co mówisz? Żeby czekać na mamę? Nie, nie mogę! Aj, słychać zgrzyt klucza w zamku! To chyba mama wraca. No i nie zdążyłem z mazurkiem.

***

Aj, aj, Aniołku. Nie było wesoło. Mama tak się przestraszyła, że wbiegła do mieszkania w butach (chociaż tak lubi czystą podłogę). Na początku pytała tylko, czy nic mi się nie stało, ale potem zobaczyła jak narozrabiał mikser. Tylko dlaczego była zła na mnie? A ty, dlaczego zniknąłeś? Chciałem cię przedstawić mojej mamusi! Wiesz co, mama do tej pory sprząta w kuchni, chociaż już wieczór. Tata opowiedział mi za to o prądzie – wyobraź sobie, że go wcale nie widać, choć jest taki ważny! Potrzebny i niebezpieczny. Groźnie brzmi! Lepiej trzymać się z dala od kontaktów, drutów..., znaczy przewodów czy jakoś tak... . A mazurka upiekła ciocia Kasia. Nawet na mnie nie poczekała. I wcale nie jest ładny. Mama postawiła go na stole w salonie. Nie, nie schowała. Pójdę na niego jeszcze raz popatrzeć. Możesz iść ze mną. No tak, znowu zniknął. Z nim tak zawsze... .

I to ma być kolorowy mazurek? Nie jest ani zielony ani różowy. Dobrze, że mam takie świecące farby, to go trochę pomaluję. Zaraz je przyniosę.
Tak jest o wiele lepiej! Pomalowany mazurek wygląda jak obraz. Taki jak malują ci szczuraliści. Nie, nie. Anioł mówił, że oni nazywają się ... SURREALIŚCI.

piątek, 26 marca 2010

WIELKANOC ZAJĄCA

Rzecze zając do kukułki:
Ach, gdybyśmy tak, do spółki,
wymyślili coś niezwykle niezwykłego,
Wielkanocnie niestandardowego.
Może modern lub inne pop-art’y?

Sama nie wiem,
Czy Twój pomysł jest coś warty?
Czy to tylko czcze marzenia? –
Tak kukułka mu odpowie,
dziobem kręcąc od niechcenia.

Ale powiedz mój futrouszaku,
Zodiakalnie spod jakiego jesteś znaku?
W horoskopach sprawdzić trzeba
- chyba jasna sprawa? -
Czy zyskowna będzie to zabawa.
Interesy wspólne, nawet te jajeczne,
Wymagają wkładu – to konieczne.

Przygotować farsz, nugaty i kajmaki?
Czy ja jestem zając byle jaki?

A kukułka się ze śmiechu trzęsie:
Długouchu mój ty słodki,
nie rób ze mnie czczej idiotki.
Tu nie o jedzeniu mowa,
lecz o kwotach,
które twoje konto chowa.
Daję jaja – a ty?
jakie środki własne chcesz wyłożyć?

Zyski nasze sam postaram się pomnożyć.
Jam artysta i stylista – to się wie!
A kampanię reklamową tak dopieszczę,
że choć nikt mnie nie docenił jeszcze,
dzieła moje zaraz znajdą się na topie.


Zając, co ty wygadujesz chłopie??
Sponsoringu szukasz,
ty artysto niespełniony?
I gdzie? U mnie?
Pomysł to chybiony.
Radzę sobie, podrzucając
- to na prawo, to na lewo.
I o zgodę nie pytając
ni prawnika, ni agenta.

Dzięki temu – luzik i swoboda.
Mogę kukać, mogę skakać pókim młoda.
A Wielkanoc tradycyjnie chcę świętować.
Koszyk, jajka, babę lukrem dekorować.

A to świętuj sobie pospolicie!
Lecz o ile jest uboższe twoje życie!
Dobrze, pójdę sobie... .
Wiersz po cichu albo sonet wielki stworzę.

Od powietrza, głodu ...i pseudoartystów,
strzeż nas Boże!

wtorek, 23 marca 2010

KAWIARNIA.

Kawiarnia. Nie, nie kawiarnia. Teraz mówi się kafe`( z akcentem na „e”), kafeja, kafejka. Czasem knajpa. Okropność. Nie znał angielskiego i nie lubił słów gwałtem wdzierających się do słownika. Na przykład sklep, sklepik. Jakże to ciepło brzmi. Od razu widać miłą ekspedientkę, może nie zawsze uśmiechniętą, bo akurat ma zły dzień – obcas się złamał, ząb trzeba by wyleczyć. Ale „shop”? Brzmi ostro, zgrzytliwie. Surowy metal, czystość, sterylność, żadnych prusaków, czy swojskich myszy. Dlatego od początku negatywnie nastawił się do tej propozycji. Joanna nalegała na spotkanie w Cafe Fairy. Podobno taka „kafejka”. OK.? OK.!
Szybkim krokiem podążał na to spotkanie. Reklamy krzyczały do niego. Ulicznice i ulicznicy – tak ich nazywał, na własny użytek – usiłowali wcisnąć świstki z informacją, gdzie „prawie za darmo” można w 5 minut nauczyć się języka obcego. Nie lubił miasta. Teraz mówią –„ sity”, tak z angielska. Co za „sity”? Urodził się tu, wychował i w końcu uciekł. Teraz mieszka gdzie indziej. Najprzyjemniejsze są powroty do domu, szczególnie we mgle, kiedy snuje się ona zjawiskowo piękna, gęsta, w swej nieprzejrzystości ukrywająca drzewa, przydrożne kamienie. Światła samochodu odbijają się od niej. A on, w tej wielkiej nieodgadnionej przestrzeni, czuje się wolny.
Przed nim ciężkie drzwi, które trzeba otworzyć, by wejść do kawiarni. Nie wydają nawet skrzypnięcia, lekko odskakują. Wnętrze duszne, szare od papierosowego dymu i hałaśliwe. Na ścianach wiszą jakieś czarno – białe zdjęcia, nieostre i nudne. Można poczytać. Leżą gazety, kolorowe pisemka. Rozejrzał się. Joanny jeszcze nie było. Zajął miejsce przy pierwszym lepszym stoliku. Nie zdążył jeszcze rozłożyć gazety, a w drzwiach stanęła Joanna. Szary płaszczyk, włosy ufarbowane na rudo, zamszowe kozaczki i amerykański uśmiech na twarzy.
- Hej, już jesteś? Długo czekasz? Ale tu jest cool – no nie? – paplała nie patrząc na niego.
- Chciałaś powiedzieć – sympatycznie? – zapytał.
- Chyba tak – roześmiała się głośno. Zresztą musiała tak, bo inaczej jej głos utonąłby w ogólnym hałasie.
- Dzwoniłam – zaczęła już nie tak pewnie, jak wcześniej ,– by omówić z tobą pewną sprawę.
- Tak?
- Chodzi o ten sierpniowy wyjazd. Nie dam rady. Wiem, że to głupio brzmi, ale nie dam rady.
- I?
- Nie ma – i --.
- Słuchaj, ale ja bardzo na ciebie liczyłem. Wszystko załatwione, uzgodnione. Przecież sama chciałaś, mówiłaś, że tylko tam odpoczniesz.
Joanna zaczęła błądzić gdzieś wzrokiem. Zerkała na czasopisma, wnikliwie studiowała fotografie na ścianach.

- Jesteś niemożliwie staroświecki – powiedziała w końcu, poruszając przy tym stopą obutą w kozaczek. W przód, w tył, w przód, w tył ... .
W lokalu atmosfera gęstniała. Coraz więcej ludzi zajmowało miejsca za stolikami, rozmowy i śmiech unosiły się w zadymionym powietrzu, decybele rosły.

- Cafe latte i shake waniliowyyy! – darła się panienka za ladą, a kolczyk w jej nosie błyszczał niepokojąco w blasku halogenów. – Cafe latte i shake waniliowy – zapraszam! – decybele znów w górę. W końcu usłyszano jej głos i misiowaty facet stanął przy ladzie, wziął tacę z wykrzyczanymi napojami, potem ruszył w kierunku stolika, przy którym czekała mała, skulona panienka. Nie spojrzała nawet ani na tacę ani na niego. Oboje pojawili się w lokalu przed pięcioma minutami. On, tonem pełnym wyższości kontynuował wykład, który zaczął jeszcze przed wejściem do kawiarni. Teraz prawie krzyczał, wymachując potężnymi łapami, a dziewczyna kurczyła się i stawała coraz mniejsza. Wielkie łapsko zahaczyło nagle o szklankę z shakiem. Popłynął słodki, żółtawo-biały płyn, pełna mleka rzeka zalała stolik, zatopiła gazetę, wdarła się na podłogę. Zamieszanie, ruch, ludzkie nogi zaczęły się cofać. Dla stolika i podłogi nie było to zapewne pierwsze spotkanie z tym czymś lepkim i cieknącym, ale buty klientów wcale nie chciały zawierać znajomości z pachnącym wanilią i kawą potokiem. Drobna panienka nie cofnęła się. Shake oblepił jej sportowe buty. Podniosła oczy, a kosmyk pszenicznych włosów opadł na jej twarz, nie zasłaniając tego, co być może chciała ukryć – łez.
Natychmiast pojawiła się ściereczka, mop i wszystko co niezbędne w takiej sytuacji. Wówczas dziewczyna wykonała gwałtowny ruch – chwyciła w dwa chudziutkie palce mokrą gazetę i cisnęła ją w twarz swego olbrzymiego towarzysza. Wybiegła.
Joanna patrzyła na to, co się działo kilka stolików dalej z wykrzywionymi ustami.
- Sentymentalna wariatka ! – podsumowała.- Teatralne gesty nie są już w modzie, chyba o tym zapomniała. Bidny facet.
„Bidny facet” wcale nie wyglądał na „biednego”. Dokładnie wytarł twarz i koszulę dużą ścierą, która mu podano, potem wyszedł na chwilę do łazienki. Wrócił wyraźnie zadowolony. Rozmawiał wesoło przez komórkę, śmiał się głośno.
-Beata? Mała sprzeczka. Nic wielkiego. Nie, nie. Jutro znów przyleci, jestem pewien, no bo przecież zależy jej na tej robocie. Oj, teraz będzie musiała się wykazać, postarać o moje względy! Trochę ją przetrzymać? Podrażnić? Jak kot z myszką? Fine! Dobra! Widzimy się wieczorkiem u Jacha? OK. – Skończył rozmowę i spokojnie dopił kawę, przeglądając gazetę.
Joanna milczała. On też. Nagle zaczęła krzątać się wokół własnej torebki. Otwierała ją i zamykała na przemian, jakby czegoś szukała.
-Wiesz, muszę lecieć .Do roboty. Wyskoczyłam tylko na chwilę.- Zerknęła w kierunku drzwi. Nagle jej twarz pokrył rumieniec. Za szybą pojawił się mężczyzna w długim, czarnym płaszczu i z papierosem w ręku. Joanna pospiesznie złapała swoje okrycie i torebkę zapominając, że jej nie zamknęła. Wypadła kosmetyczka i portfel. Pomógł jej pozbierać drobiazgi.
-Dziękuję - rzuciła przez ramię i pobiegła do wyjścia. – Pa! Trzymaj się!- I już jej nie było.
On patrzył w stolik. Powoli złożył gazetę. Zaczął przysuwać krzesło, na którym siedziała Joanna i wtedy coś zsunęło się miękko na ziemię. Podniósł. Mały, pluszowy słonik, trochę przybrudzony, bez jednego kła. Poznał go. Pięć lat temu ofiarował Joannie na urodziny sentymentalną maskotkę. „ Będzie przynosił mi szczęście. Nigdy się z nim nie rozstanę”. – Powiedziała wówczas Joanna, gładząc dłonią zwierzaka. Wsunął słonika do kieszeni kurtki. Wyszedł z kawiarni. Szedł wolno ulicą, z jedną ręką w kieszeni i palcami zaciśniętymi na futerku słonika, który przynosi szczęście.

sobota, 20 marca 2010

Pod skrzydłami Anioła

Pod skrzydłami Anioła chowam smutek,
który przychodzi jak niekochane dziecko,
zawsze nie w porę, spragnione pocałunków i objęć.

Pod skrzydłami Anioła chowam miłość śmieszną,
której nigdy nie będzie.

Pod skrzydłami Anioła chowam ból i rzęsy –
zbyt czarne, by kołysać łzy kryształowe.

Pod skrzydłami Anioła chowam uśmiech,
nieświeżego staruszka, który zastygł na różowej szmince.

Pod skrzydłami Anioła chowam dłonie drżące,
zbyt słabe by walczyć z ludzkimi wilkami.

Pod skrzydłami Anioła chowam wiersze pisane wstydliwie,
na skrawkach serwetek, w zadymionych kafejkach,
przy stolikach, na których resztki cukru i cynamonu zasnąć nie mogą.

Pod skrzydłami Anioła chowam lusterka, mieszkańców damskiej torebki,
co pękają zawsze, gdy niepytane zmarszczek ślad tropią zbyt szczerze.

Pod skrzydłami Anioła chowam niezasuszone płatki kwiatów,
zbyt dumnych, by zakwitnąć tu i teraz.

Pod skrzydłami Anioła chowam okruchy ciastek,
zjadanych ze wstydem, gdy noc...,
bo dzień dietą się karmić powinien – tak mówią Ci, którzy wiedzą lepiej.

Pod skrzydłami Anioła chowam sny,
które przyśnić się nie powinny, choć tak bardzo upragnione... .

Pod skrzydłami Anioła chowam kołyski,
wystrugane dla marzeń nienarodzonych, a już ukochanych.

Pod skrzydłami Anioła chowam czas,
który cofnąć się nie chciał i boli, zbyt trudny, za ciężki.

Aniele, Aniele skarbów moich stróżem bądź,
ja sobie poradzę... .

czwartek, 18 marca 2010

ŻYCIORYSY



Agnieszka Machówna

Nie, szlachcianką nie byłam. Teraz, gdy w czyśćcu za winy moje pokutować muszę, szczerze to przyznaję. Kłamstwo i uroda – to moja droga ku życiu w dostatkach. Spójrzcie, nawet jako mara, jeszcze błyszczę pięknością nieprzeciętną. Ale nie dziwcie się biednej chłopce, że z taką inteligencją i wdziękiem chciała w salonach królować, a nie w oborze, przy bydlętach, białe rączki do krwi żywej zdzierać. Ja Agnieszka, podająca się za Jadwigę, z domu Machówna, pozostawiłam tego kozaka, mego męża i ruszyłam do Krakowa, by zabawić się nieco. Wróciłam potem, ale co za nuda! Nie dla mnie wiejska zagroda. Wypuściłam się tedy do stolicy. XVII wiek, Warszawa taka powabna. Ja też. Poczynałam sobie gładko. Uwierzyli, że jestem szlachcianką, córką Zborowskiego i jego żony, z domu Kopciówny. Mimo iż bez wykształcenia dworskiego, przyćmiłam najznamienitsze panie. Chłopka zwykła! Jednak bez języków obcych, - tak, wtedy też – jak bez ręki! Trzeba było wziąć się za naukę. Umysł mój chłonny, szybko zapełniły wszelkie pardon, danke etc. Teraz już tylko rozkochać jakiegoś panicza i gotowe. Ten Kolatti, szlachcic austriacki, bogaty, a jakże, szybko wpadł w me sidła. Ślub – i do Austrii. Bigamia? Może, ale czy ja kogo skrzywdziłam, ból zadałam? Przeciwnie. Im więcej tych ślubnych, tym więcej ludzi „legalnej” rozkoszy ze mną zażywało. Fakt, w Wiedniu przeholowałam nieco z rozkoszami i Kolatti mnie porzucił. Ach, niegodny! Nie miałam wyjścia. Skargę do cesarza Leopolda wygotowałam, jako ograbiona, zniewolona polska arystokratka, przez męża środków do życia pozbawiona. I znowu uroda pomogła. Z sumką wypłaconą mi przez „niedobrego męża”, ruszyłam na podbój Italii. Adorowali mnie pierwsi kawalerowie Austrii, Italii, Francji. Nawet biskupi i kardynałowie. Nie myślcie, że to łatwe zadanie. Ileż zręczności trzeba, taku i powabu, by zaspokoić znamienite gusta wielkich panów. Ale w końcu o przyszłości pomyśleć trzeba. A ten kasztelanic, Stanisław Rupniewski, taki młodziutki i słodki, tak łatwo mi uległ. Biedactwo, sierotą właśnie został. Zaopiekowałam się nim i jego pokaźnym majątkiem. Ach, jak cudnie płynął czas na wojażach, balach, miłosnych uniesieniach. I wtedy stało się – nieszczęśliwie zmarł mój kasztelanic. Wdowa, ciężarana, musiałam zadbać o przyszłość naszego dziecięcia. Papiery miałam, nie wahałam się więc zajmować majątków mego zmarłego męża. Nie, ona nie miała racji! Ta siostrunia mego męża, Anna Barbara z Rupniewskich Szembekowa. Chciała unieważnić moje małżeństwo!
Dlaczego mam zamilknąć? Będę krzyczeć, bronić mej duszy! Dzisiaj Dziady, każda dusza ma swoją chwilę, chcę i ja mieć swoją. Odejdźcie! Dajcie mi mówić! Cóż, żeś ty Izabella Czartoryska, a ja prosta chłopka? Czekaj swej kolei! Równeśmy teraz dusze... .
Ta Szembekowa pozwała mnie przed Trybunał, chłopskie pochodzenie wytykała i bigamię. Trzeba było się bronić, choćby dla dobra synka mego, Rupniewskiego przecież. Najlepsza droga, to kolejny raz na ślubnym kobiercu. Niestety, mój wybranek Domaszewski, rotmistrz królewski i starosta łukowski, zbytnio interesował się moimi pieniędzmi i klejnotami. Szybko odwrócił się ode mnie, gdy przed sądem przewagę osiągnęli Szembekowie. Nie pogardził znaczną sumką i wydał mnie, podstępem zawiódł przed gmach Trybunału, wskazał żołnierzom. Mimo iż uwięziona, poradziłam sobie i teraz. Wszechwładny pieniądz zyskał mi przychylność bocznej linii Zborowskich. Rodowody przedstawili, za córę uznali. Ale ta zacięta Szembekowa odnalazła mego pierwszego ślubnego męża. Tu jakoś się wywinęłam, gorzej poszło z rzekomą matką Zborowską z domu Kopciówną. Ta konfrontacja już nie była tak pomyślna. I wtedy wszystko się wydało – sfałszowane metryki, niezgodności w dokumentach. Wyrok zapadł. Kat spełnił swą powinność. Nikt nie zaprzeczy, że umierałam mężnie i spokojnie, a o dziecku i jego przyszłości myślałam do ostatniej chwili. Sprawiedliwość zadowoliła się moją głową. Mój syn zmarł w zapomnieniu, zdrajca Domaszewski zrobił karierę, a krzywoprzysiężcy Zborowscy żyli dalej w spokoju. Nikt biedny nie doznał ode mnie krzywdy, wszystko osiągnęłam dzięki urodzie i inteligencji. Ja, Agnieszka Machówna nie skrzywdziłam.... .

wtorek, 16 marca 2010

Był raz mały listeczek ...



Myślicie, że dobrze jest być małym listkiem niewielkiego drzewa? Wcale nie! Czasami zazdroszczę większym liściom ... . Kiedy wieje wiatr, majestatycznie łopocą jak flagi. A ja? Drżę leciutko - tak jakby ktoś grał na skrzypcach - tirli, tirli, turlu, turlu. Mama mówi, że to najpiękniejszy widok na świecie - maleńki listeczek targany przez wiatr. O, jeśli wieje mocno, to aż całe nasze drzewko ugina się. Przyznaję, wtedy jest zabawnie - szu, szu, buju, buju, w prawo, w lewo. Jak na huśtawce. Lubicie się huśtać? Pewnie, wszystkie dzieci to lubią, ja też. Ale z drugiej strony, kto zwraca uwagę na małe drzewka?
- O, jakie duże drzewo! Jakie piękne! - mówią ludzie. Na te mniejsze, chudziutkie nawet nie spojrzą. I dzieci częściej je niszczą. Łamią gałęzie, zrywają listki. A przecież zanim ktoś stanie się duży , to najpierw musi być mały.

Kiedyś byłem taki całkiem malutki, tyciusieńki. Mamusia mówiła:

- Pada deszczyk. Nie chowaj się, niech cię obmyje; będziesz jeszcze bardziej zielony, jeszcze bardziej błyszczący. Mówiła też: - Świeci słońce. Wyjrzyj, niech cię ogrzeje; będziesz rósł.

I rosłem, i zieleniałem. A potem przyszła jesień i wszystko się zmieniło. Zabawna ta jesień:

- Wybierzcie sobie kolory, na jakie mam was pomalować - powiedziała do nas.

Ja wybrałem żółty, a moja mama brązowy.

Gdyby jeszcze mamusia nie była taka smutna. Mówi, że niedługo opuścimy nasze drzewko i poszybujemy z wiatrem. Nie rozumiem tego, ale myślę, że cudownie byłoby podróżować. Tyle ciekawych rzeczy można zobaczyć. A poza tym, czy to nie wspaniale móc latać? Jak myślicie? Mamusia martwi się, że nie dam sobie rady, że mogę się zgubić i nie zobaczy mnie więcej. Noce są coraz chłodniejsze, więc przytulam się do niej, a ona prosi cichutko:

- Uważaj na siebie, mój maleńki.

A ja wcale nie jestem już taki mały i nie boję się.

Co to? Wiatr mocniej powiał ! Ojej ! Lecę, naprawdę lecę ! Jakie to wspaniałe uczucie! Wiruję w promieniach słońca, wiatr unosi mnie, a ja płynę w powietrzu. Czuję zapach kasztanów, żołędzi i jakiś inny, nieznany zapach - to zapach zimy. Mamo zobacz, wszystko w porządku, lecę. Nie boję się, bo jesteś przy mnie. Lecimy razem daleko, daleko... .