wtorek, 11 maja 2010

JESTEM LĘKIEM c.d.

Muzyka odbijała się od liści, wpadała między gałęzie, głęboko szalała w każdym centymetrze kwadratowym powietrza. W końcu znikało wszystko, bo ona, wszechmocna muzyka, rosła biorąc w posiadanie to, co napotkała na swej drodze. Annies przymknęła oczy i czekała, aż ją też porwie, wedrze się do wnętrzności, szarpnie w górę i będzie już tylko ona – muzyka. Lekkie dreszcze w jej ciele świadczyły o tym, że muzyka zaczynała nią władać.


- Mama, idziemy? – wyszeptał jakiś głosik przy jej uchu. Drgnęła gwałtownie. Obok niej, na trawie, siedział mały chłopczyk i patyczkiem wygładzał niesforne źdźbła traw. Nudził się. Nie obchodził go koncert i nie chciał już siedzieć na wygrzanym słońcem kocu.
- Tsss! – Annies z palcem na ustach poprosiła synka, by ucichł. – Już, już idziemy – wyszeptała.
I znów zostawiała muzykę. Nie miała serca męczyć dziecka, zmuszać do siedzenia w milczeniu i słuchania czegoś, co nie trafiało do niego. Kiedy wolnym krokiem odchodziła trzymając synka za rękę, jej oczy i oczy pianisty spotkały się na moment. A może jej się tylko zdawało? Zwykłe spotkanie, nic szczególnego. Takich spotkań mogą być tysiące. „Jesteś przewrażliwiona, zawsze z małej rzeczy robisz wielkie halo! Doszukujesz się nie wiem czego tam, gdzie nic nie ma” – tak mawiał Grzegorz. Grzegorz musiał mieć zawsze rację. Taki był. Ogromna „zawszeracja” w męskich butach i spłowiałych jeansach. Teraz szedł obok Annies i robił jej wyrzuty. A ona kurczyła się, bo przy nim czuła się taka mała, takie nic.
- Nic dziwnego, że dzieciak miał dość. Nie wymagaj od niego, by zasłuchany siedział godzinę, albo dłużej i wsłuchiwał się w jakieś brzdąkanie. No, no, nie złość się. Dla niego Chopin, to tylko brzdąkanie.
- Ale czy ja, chociaż raz w roku nie mogę posłuchać muzyki?
- Trzeba było zostawić go ze mną. Poszlibyśmy na frytki.
- Tato, ja chcę na frytki!
- Widzisz?
- Przecież nie chciał iść z tobą, tylko uparł się, że zostanie ze mną i będzie słuchał, jak pan gra na fortepianie!- Annies była bliska płaczu.
- Tato! Na frytki! No chodźmy! – mały jakby nie słyszał, co mówiła mama. Szarpał ojca za rękę i niecierpliwie przebierał nogami.
- Dobrze, idźcie, ja zaraz przyjdę – powiedziała Annies i nie patrząc na nich szybko zawróciła. Miała nadzieję, że został jeszcze choć kawałeczek muzyki. Ale spóźniła się. Przebrzmiały końcowe oklaski, ludzie się rozeszli, by jeszcze trochę pospacerować po wyzłoconym, wygrzanym letnim słońcem Ogrodzie Botanicznym. Przy fortepianie stał muzyk, powoli składając nuty. Uniósł głowę i ich oczy znów się spotkały. Nic, takie zwykłe spotkanie. Annies patrzyła na delikatną twarz młodego mężczyzny, jego blade policzki, ręce o długich i cienkich palcach.
- Widziałem panią – muzyk przemówił pierwszy, uśmiechając się lekko. Wyglądał jak drobny, zadowolony z życia psiak. – Była pani z małym chłopcem, pewnie z synem.
- Och, przykro mi, że nie mogłam zostać do końca. Chciałam, ale mały zaczął się kręcić i marudzić. Cóż, dzieci nie rozumieją jeszcze takiej muzyki, muszą do niej dorosnąć, to normalne – nieco skrępowana tłumaczyła Annies.
- Dlaczego? Może właśnie trafnie oceniają całe to brzdąkanie, jako nudne i nie warte tego, by poświęcać mu czas, gdy wokół dzieje się tyle ciekawego.
- To chyba żart? Pan przecież tak nie myśli?
- Nie? A może właśnie tak?
Annies wobec nieznajomych była zawsze nieśmiała, starała się utrzymywać spory dystans, ale tym razem była tak zaskoczona, że z niespotykaną dla siebie szczerością zwróciła się do nieznajomego:
- Przecież muzyka dla tego, kto gra i dla tego, kto słucha, to życie, pełne życie.
- Nie, to praca. Na przykład dziś – zarobiłem i to mnie cieszy. Praca jak każda inna. Gdybym był mechanikiem samochodowym traktowałbym swoje zajęcie tak samo – jako źródło dochodu.
- Ale nie grałby pan tak pięknie, nie byłoby w tym serca, uwielbienia.
Nieznajomy uśmiechnął się.
- To dobrze, że pani tak myśli. Dzięki temu publiczność przychodzi, płaci za bilety i słucha. Mam dla pani pewną propozycję – czy przyjmie pani zaproszenie na mój koncert w przyszłą sobotę, w Filharmonii? Zostawię dla pani bilety w kasie. Ma pani czas?
- Ja, ja nie wiem. Pan mówi takie rzeczy ..., a poza tym, czy ja tak mogę wykorzystywać pana grzeczność?
- Nie, naprawdę nic takiego. Proszę wziąć kogoś ze sobą, męża może?
- Mój mąż..., no dobrze, postaram się przyjść.
- Świetnie. Proszę mi podać nazwisko, a bilety będą czekały w kasie.
- Tylko... – Annies nie patrzyła już w oczy swojego rozmówcy. Jej wzrok błądził wśród liści drzew. Jak zwykle, gdy musiała się na coś zdecydować, czuła się fatalnie, jakby ktoś wrzucił ją do lodowatej wody.
- Dobrze, zapiszę panu moje nazwisko.

Szybko wydarła kartkę z maleńkiego kalendarzyka i napisała dwa słowa, te słowa, którymi ludzie próbowali streszczać jej osobę, a które nią nie były – Annies Mroczkowska. Podała kartkę mężczyźnie. Nieznajomy uśmiechnął się
- Jakie dziwne imię – powiedział. – Francuskie?
- Taak. Moja mama mieszkała jakiś czas we Francji i stąd moje imię.
Muzyk powtórzył głośno – A n n i e s. Nie patrzył na swoją rozmówczynię. – Brzmi bardzo ładnie, jest w nim jakaś muzyka... . Ocknął się z krótkiego zamyślenia. – Muszę już pędzić. Dziękuję za miłą rozmowę i do zobaczenia na koncercie – lekko skinął głową. Annies również. Pomyślała, że ten nieznajomy różni się jakoś od młodych mężczyzn w jego wieku. Nie chodziło o to, że był staroświecki, czy zbyt egzaltowany. Nie, sprawiał wrażenie całkiem zwyczajnego młodego człowieka. Bez trudu mogła go sobie wyobrazić w pubie z kolegami, popijającego piwo lub w klubie na dyskotece. Ale było jeszcze coś... – tak! Była w nim jakaś płynność, przypominająca bieg palców wśród klawiszy fortepianu. Muzyka! Była w nim muzyka!

Zamyślona, jakby nieobecna, Annies dotarła do barkowych stolików. Przy jednym siedział Marcinek z Grzegorzem. Obaj zajadali frytki. Małe, śliskie, lśniące solą pałeczki wskakiwały im do ust. Annies lubiła zapach grillowanej kiełbasy, ale tym razem drażnił nią. Wzdrygnęła się. Mlaskanie, skwierczenie, hałaśliwy tłum – oto była muzyka baru „Pod Elefantem”.

4 komentarze:

  1. Super! kiedy drukiem?
    Bo wiesz, wole jednak tradycyjna formę:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetnie się tą odcinkową powieść czyta. I tu zacytuję swoja siostrę: "Moja krew" ;-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Nivejko, do druku to długaśna droga prowadzi. Wiesz pewnie coś o tym? :-)Jak założę własne wydawnictwo, to zaraz się do Ciebie zgłoszę po odrobinę "blablablanek".
    Ja też wolę tradycyjną formę, toteż drukarka często u mnie mruczy;-)

    OdpowiedzUsuń
  4. "Sister", sie wie!! Jak człowiek ma puste kieszenie, to sobie tłumaczcy, że artyści tak mają ;-)

    OdpowiedzUsuń