poniedziałek, 10 maja 2010

JESTEM LĘKIEM - powieść dla dorosłych :-)

Rozdział I


Annies nawijała na palec długie, rude włosy ( skojarzenia z Rubensem nie są pożądane, po prostu farba. Oczywiście – „żywy kolor, olśniewający blask, trwałość gwarantowana...” i takie tam. Znak czasów). Milczała. Chyba już z piętnaście minut. Tutaj mogła milczeć. Pewnie, gdzie indziej i z innymi też mogła, ale po co? Nie istniała dla nich . Nie odzywała się, więc jej nie było. Nie tak jak tutaj... .
- Wiesz – przerwała swoje milczenie, – boję się... – urwała.
- Och, to chyba żadna nowość. Lęk masz podobno wpisany w życiorys, przynajmniej tak zawsze twierdziłaś.
- Taaak, ale ostatnio jest go coraz więcej – odpowiedział Igor.
- Masz więcej powodów
- Muszę! Muszę się bać o dzieci, o Grzegorza, o starość, o pieniądze, o samochód i tysiąc innych.
- Musisz?
- Pewnie! Nie mogę inaczej. To byłoby jeszcze gorsze. To tak jak z czystością. Nie znoszę cudzego brudu, brzydzę się i to bardzo komplikuje wszelkie wyjazdy, noclegi, toalety poza domem. A z drugiej strony myśl o tym, że mogłabym być inna, jest przerażająca. Nigdy!
- Mmmm.
- Wiesz, ostatnio byłam w domu tego dzieciaka, opowiadałam ci o nim. Malec, siedem lat, grozi kolegom, że przyniesie nóż z domu i ich pozabija. O tak, w brzuch! Fachowo prezentuje jak się nóż wbija. – Annies machnęła prawą dłonią, próbując naśladować nożowników, ale od razu dało się zauważyć, że noża używa raczej w celach "kuchenno-majsterkowowo-naprawczych". - Pobił kolegę, rozciął mu głowę, stłukł okulary... . Wraz z wychowawczynią i mamą tego pobitego chłopca postanowiłyśmy odwiedzić jego dom. Dom! Rudera raczej, melina – to byłoby właściwsze określenie. Wdrapywałyśmy się na górę po stromych, spróchniałych schodach, bacznie zwracając uwagę na belki, które niespodziewanie pojawiały się mniej więcej na poziomie naszego nosa. U szczytu schodów wisiało pranie – zmiędlone łachy, dyndające się tuż nad ostatnim stopniem. Potem „mieszkanie” – cuchnąca, odrapana nora. Łazienka? To byłby zbyteczny luksus. Nocuje tam jakieś dziesięć osób, na stałe. A ile bywa od czasu do czasu? Zaskoczyłyśmy kobietę, bo tak zazwyczaj unika jak ognia wszelkich wizyt w sprawie syna, najmłodszego. Ma jeszcze kilkoro starszych dzieci, ale zrzekła się praw do nich. Młoda, niebrzydka, nawet zadbana. Tłumaczyłyśmy jej, jakie są obowiązki matki wobec dziecka, sto razy powtarzałyśmy, co ona może zrobić, by zmienić zachowanie syna... .
Zamilkła. Potem kontynuowała:
- „Chcielibyśmy jakoś pomóc temu dzieciakowi, by się nie zmarnował”- to zdanie szacownej placówki oświatowej. Taaak, a przecież w szkole są też inne dzieci, ale o nich się nie mówi. Zbyt ciche, niesłyszalne dla pedagogicznych uszu. Koncentruje się uwagę na baranich łbach, roztkliwia się nad nimi, lekceważy chamstwo. Nauczyciel to rycerz, ale rycerz łagodny, bez tarczy i miecza. Odpiera ataki dzikich barbarzyńców i to jest właśnie jego główne zadanie. Nie ma już sił i czasu, by zauważyć normalnych uczniów, którzy chcieliby wynieść jakieś korzyści z długich godzin przesiedzianych w klasie szkolnej.
- Ale jaki to ma związek z twoimi dziećmi? – zapytał Igor.
- Wiesz co mnie, jako uczennicę w szkole najbardziej męczyło? Konieczność współżycia w tak zwanym „zespole klasowym”. Wychowawczyni powtarzał w kółko: musicie być zgrani, musicie się lubić.Ciągle to słyszeliśmy. Pewno – kochajmy drani, a oni w nagrodę nas zjedzą. I nie narzekajmy, bądźmy tolerancyjni wobec tych, którzy mieli trudne dzieciństwo, do szkoły pod górkę i pod wiatr... . Nie chcę, by moje dzieci mówiły w przyszłości to samo. Poza tym boję się krzywdy, jaką mogą im wyrządzić tacy osobnicy. Przecież w razie czego, w szkole nikt nie zareaguje, nawet jeśli będzie chciał – przepisy! Zresztą nie mówmy już o tym.
- Nie musimy. Ale wygląda na to, że chcesz.... . Mów, ja przecież słucham.
- O Boże, boję się jeszcze tylu innych rzeczy – całego mnóstwa! Po prostu duszę się ze strachu... . Obawiam się wszystkiego – prowadzenia samochodu, rozmów telefonicznych, decydowania o czymkolwiek, własnego zdania. Boję się żyć, ale nie żyć - równie mocno. Czasem czuję się jak lustro. Sama z siebie nic – patrzę na innych i odbijam – ich uczucia, ich prawdy, ich zasady. I to staje się moje... . Boję się być. Jestem strasznie zmęczona – baniem się.
Annies zamrugała oczami w zabójczym tempie. Zawsze tak robiła, gdy była zdenerwowana.
- Rozgadałam się, naplotłam tyle... .
- Annies, daj spokój. Wiesz, że do mnie możesz zawsze, o wszystkim... – Igor poklepał ją po dłoni i dodał:
- To jest tak, jakbyś swoje lęki wciskała do szklanej kuli. Nie próbujesz ich rozplątać, tylko udajesz, że ich nie ma. Ale to nie pomaga. Cały czas widzisz je przez szkło. A one rosną, rosną i wyłażą, i znów cię otaczają, czepiają się twoich nóg, rąk. Gdy nie możesz już oddychać, zrywasz je i z powrotem usiłujesz wcisnąć do szklanej kuli. Tę kulę zawsze masz przy sobie. Uważaj, w końcu lęki rozsadzą kulę, owiną się wokół ciebie i uduszą cię.
Annies spojrzała na Igora, bynajmniej nie rozbawiona. Westchnęła i ponurym tonem zapytała:
- To miał być żart?
- To zależy od ciebie... .
Annies zaczęła nerwowo rozglądać się po pokoju. Tak lubiła w nim przebywać! Ale za chwilę wyjdzie stąd i ... . Znów się zgarbiła, znów schowała głowę między ramiona. Z odrętwienia wyrwał ją dźwięk komórki – cwał Walkirii – krótki – cisza.
- Ach, to pewno Kasia. Muszę oddzwonić.

Igor uśmiechnął się. Spojrzał w okno. Mgła sunęła leniwie, za nic mając drzewa, domy i ludzi. Wchłonęła w siebie staruszkę, która powoli pełzła po chleb do małego, osiedlowego sklepiku, potem czarnego, ujadającego kundla i małą, lśniącą biedronkę. Nawet ciężko pracujący w śmietniku kloszard nie mógł się oprzeć jej śnieżnolepkiej wszechogarniającej sile.

- Cześć Kasik, co tam? Już skończyłaś? Tak wcześnie? Ale ja nie mogę teraz przyjechać, mam jeszcze parę spraw do załatwienia. Jak to – nie możesz poczekać? Tata nie – przecież wyjechał. Dobrze, idź do babci. Przyjadę po ciebie wieczorem. Pa, pa.
Annies pokręciła głową i powiedziała:
- Trudno jest się z nią dogadać.
- Mówisz o Kasi? Ile ona ma lat? – zapytał Igor.
- Trzynaście skończy w grudniu. Okropny wiek. Jeszcze z jej charakterem... .
- Cóż, charakter to jedno, a ty i ona wobec siebie, to zupełnie coś innego.
- Ach, szkoda mówić. – Annies spojrzała na wielki zegar w salonie – dziwny, zrobiony z końskiego siodła. Czasem, gdy podchodziła bliżej, miała wrażenie, że czuje zapach końskiej sierści.
- Tęsknisz? – spytała cicho, nie patrząc na Igora. Nie zapytał o nic. Wiedział, co miała na myśli.
Odpowiedział szybko:
- Nie, już nie.
- Igor, muszę lecieć. Może czegoś ci trzeba? Zakupy?
- Nie, przecież wiesz.
- Zawsze cię o to pytam, a ty zawsze odpowiadasz przecząco.
Popatrzyła na silny tors i śmieszne, słabe nogi, które tak bardzo do niego nie pasowały. Igor pchnął koła wózka.
- To ty nie chcesz sobie sama poradzić, nie ja. – roześmiał się. Śmiał się czysto, szczerze i życzliwie. Annies prychnęła, ale musiała odpowiedzieć śmiechem. Wciąż śmiejąc się, wkładała buty i kurtkę. Jej szczupłe palce, lśniące srebrzyście pierścionkami i lawendowymi paznokciami, drżały leciutko.
- Cześć, wpadnę pojutrze – powiedziała odwracając się w progu. Igor podjechał wózkiem bliżej.
- Kiedy chcesz. Nawet dzisiaj.
I znowu zabrzmiał śmiech. Po chwili słychać było stukot jej butów na schodach. Igor spojrzał w okno. Wiedział, że za chwilę ją także – tak jak innych - pochłonie mgła.

Annies szła szybko, choć dźwigała swoją szklaną kulę z lękami. Wyślizgiwała się jej, spadała na ziemię, ale nigdy się nie tłukła. A lęki rosły – coraz bujniejsze, bardziej splątane. Nie można już dociec, gdzie i od czego się zaczynały – były jednym, wielkim kłębowiskiem. Nienawidziła ich, a jednocześnie nie mogła bez nich żyć.

3 komentarze: