wtorek, 23 marca 2010

KAWIARNIA.

Kawiarnia. Nie, nie kawiarnia. Teraz mówi się kafe`( z akcentem na „e”), kafeja, kafejka. Czasem knajpa. Okropność. Nie znał angielskiego i nie lubił słów gwałtem wdzierających się do słownika. Na przykład sklep, sklepik. Jakże to ciepło brzmi. Od razu widać miłą ekspedientkę, może nie zawsze uśmiechniętą, bo akurat ma zły dzień – obcas się złamał, ząb trzeba by wyleczyć. Ale „shop”? Brzmi ostro, zgrzytliwie. Surowy metal, czystość, sterylność, żadnych prusaków, czy swojskich myszy. Dlatego od początku negatywnie nastawił się do tej propozycji. Joanna nalegała na spotkanie w Cafe Fairy. Podobno taka „kafejka”. OK.? OK.!
Szybkim krokiem podążał na to spotkanie. Reklamy krzyczały do niego. Ulicznice i ulicznicy – tak ich nazywał, na własny użytek – usiłowali wcisnąć świstki z informacją, gdzie „prawie za darmo” można w 5 minut nauczyć się języka obcego. Nie lubił miasta. Teraz mówią –„ sity”, tak z angielska. Co za „sity”? Urodził się tu, wychował i w końcu uciekł. Teraz mieszka gdzie indziej. Najprzyjemniejsze są powroty do domu, szczególnie we mgle, kiedy snuje się ona zjawiskowo piękna, gęsta, w swej nieprzejrzystości ukrywająca drzewa, przydrożne kamienie. Światła samochodu odbijają się od niej. A on, w tej wielkiej nieodgadnionej przestrzeni, czuje się wolny.
Przed nim ciężkie drzwi, które trzeba otworzyć, by wejść do kawiarni. Nie wydają nawet skrzypnięcia, lekko odskakują. Wnętrze duszne, szare od papierosowego dymu i hałaśliwe. Na ścianach wiszą jakieś czarno – białe zdjęcia, nieostre i nudne. Można poczytać. Leżą gazety, kolorowe pisemka. Rozejrzał się. Joanny jeszcze nie było. Zajął miejsce przy pierwszym lepszym stoliku. Nie zdążył jeszcze rozłożyć gazety, a w drzwiach stanęła Joanna. Szary płaszczyk, włosy ufarbowane na rudo, zamszowe kozaczki i amerykański uśmiech na twarzy.
- Hej, już jesteś? Długo czekasz? Ale tu jest cool – no nie? – paplała nie patrząc na niego.
- Chciałaś powiedzieć – sympatycznie? – zapytał.
- Chyba tak – roześmiała się głośno. Zresztą musiała tak, bo inaczej jej głos utonąłby w ogólnym hałasie.
- Dzwoniłam – zaczęła już nie tak pewnie, jak wcześniej ,– by omówić z tobą pewną sprawę.
- Tak?
- Chodzi o ten sierpniowy wyjazd. Nie dam rady. Wiem, że to głupio brzmi, ale nie dam rady.
- I?
- Nie ma – i --.
- Słuchaj, ale ja bardzo na ciebie liczyłem. Wszystko załatwione, uzgodnione. Przecież sama chciałaś, mówiłaś, że tylko tam odpoczniesz.
Joanna zaczęła błądzić gdzieś wzrokiem. Zerkała na czasopisma, wnikliwie studiowała fotografie na ścianach.

- Jesteś niemożliwie staroświecki – powiedziała w końcu, poruszając przy tym stopą obutą w kozaczek. W przód, w tył, w przód, w tył ... .
W lokalu atmosfera gęstniała. Coraz więcej ludzi zajmowało miejsca za stolikami, rozmowy i śmiech unosiły się w zadymionym powietrzu, decybele rosły.

- Cafe latte i shake waniliowyyy! – darła się panienka za ladą, a kolczyk w jej nosie błyszczał niepokojąco w blasku halogenów. – Cafe latte i shake waniliowy – zapraszam! – decybele znów w górę. W końcu usłyszano jej głos i misiowaty facet stanął przy ladzie, wziął tacę z wykrzyczanymi napojami, potem ruszył w kierunku stolika, przy którym czekała mała, skulona panienka. Nie spojrzała nawet ani na tacę ani na niego. Oboje pojawili się w lokalu przed pięcioma minutami. On, tonem pełnym wyższości kontynuował wykład, który zaczął jeszcze przed wejściem do kawiarni. Teraz prawie krzyczał, wymachując potężnymi łapami, a dziewczyna kurczyła się i stawała coraz mniejsza. Wielkie łapsko zahaczyło nagle o szklankę z shakiem. Popłynął słodki, żółtawo-biały płyn, pełna mleka rzeka zalała stolik, zatopiła gazetę, wdarła się na podłogę. Zamieszanie, ruch, ludzkie nogi zaczęły się cofać. Dla stolika i podłogi nie było to zapewne pierwsze spotkanie z tym czymś lepkim i cieknącym, ale buty klientów wcale nie chciały zawierać znajomości z pachnącym wanilią i kawą potokiem. Drobna panienka nie cofnęła się. Shake oblepił jej sportowe buty. Podniosła oczy, a kosmyk pszenicznych włosów opadł na jej twarz, nie zasłaniając tego, co być może chciała ukryć – łez.
Natychmiast pojawiła się ściereczka, mop i wszystko co niezbędne w takiej sytuacji. Wówczas dziewczyna wykonała gwałtowny ruch – chwyciła w dwa chudziutkie palce mokrą gazetę i cisnęła ją w twarz swego olbrzymiego towarzysza. Wybiegła.
Joanna patrzyła na to, co się działo kilka stolików dalej z wykrzywionymi ustami.
- Sentymentalna wariatka ! – podsumowała.- Teatralne gesty nie są już w modzie, chyba o tym zapomniała. Bidny facet.
„Bidny facet” wcale nie wyglądał na „biednego”. Dokładnie wytarł twarz i koszulę dużą ścierą, która mu podano, potem wyszedł na chwilę do łazienki. Wrócił wyraźnie zadowolony. Rozmawiał wesoło przez komórkę, śmiał się głośno.
-Beata? Mała sprzeczka. Nic wielkiego. Nie, nie. Jutro znów przyleci, jestem pewien, no bo przecież zależy jej na tej robocie. Oj, teraz będzie musiała się wykazać, postarać o moje względy! Trochę ją przetrzymać? Podrażnić? Jak kot z myszką? Fine! Dobra! Widzimy się wieczorkiem u Jacha? OK. – Skończył rozmowę i spokojnie dopił kawę, przeglądając gazetę.
Joanna milczała. On też. Nagle zaczęła krzątać się wokół własnej torebki. Otwierała ją i zamykała na przemian, jakby czegoś szukała.
-Wiesz, muszę lecieć .Do roboty. Wyskoczyłam tylko na chwilę.- Zerknęła w kierunku drzwi. Nagle jej twarz pokrył rumieniec. Za szybą pojawił się mężczyzna w długim, czarnym płaszczu i z papierosem w ręku. Joanna pospiesznie złapała swoje okrycie i torebkę zapominając, że jej nie zamknęła. Wypadła kosmetyczka i portfel. Pomógł jej pozbierać drobiazgi.
-Dziękuję - rzuciła przez ramię i pobiegła do wyjścia. – Pa! Trzymaj się!- I już jej nie było.
On patrzył w stolik. Powoli złożył gazetę. Zaczął przysuwać krzesło, na którym siedziała Joanna i wtedy coś zsunęło się miękko na ziemię. Podniósł. Mały, pluszowy słonik, trochę przybrudzony, bez jednego kła. Poznał go. Pięć lat temu ofiarował Joannie na urodziny sentymentalną maskotkę. „ Będzie przynosił mi szczęście. Nigdy się z nim nie rozstanę”. – Powiedziała wówczas Joanna, gładząc dłonią zwierzaka. Wsunął słonika do kieszeni kurtki. Wyszedł z kawiarni. Szedł wolno ulicą, z jedną ręką w kieszeni i palcami zaciśniętymi na futerku słonika, który przynosi szczęście.

1 komentarz: